Wspomnienia rodzinne



Dziadkowie Benedykt i Róża z Fudakowskich Żółtowscy z moją Mamą Izabelą
w majątku rodziców Buni, Kazimierza i Marii z Kicińskich Fudakowskich
w Krasnobrodzie na Roztoczu w 1942 r.
Wspomnienia rodzinne, to szczególne bogactwo i dziedzictwo. Można się ich bać – na przykład, by nie stać się niewolnikiem tego, co minęło. A mogą się one stać umocnieniem i zachętą do odkrywania nowych horyzontów. Przypominając, że jestem kolejnym ogniwem w łańcuchu pokoleń, zawsze dostarczają mi sporych emocji. Dają mi poczucie uczestnictwa w historii świata, w tajemnicy wzrastania wielkiego drzewa rodziny ludzkiej, którego częścią stała się genealogia naszego Pana, Jezusa z Nazaretu (por. Mt 1, 1-17).

Przede wszystkim trochę okruchów, które udało się – głównie mojemu Ojcu – odnaleźć z długiego, trwającego ponad siedem wieków łańcucha pokoleń mojej rodziny. Tzn. od momentu, jak chroniąc się przed działalnością Krzyżaków, nasi przodkowie przesiedlili się z Prus na Mazowsze. Tak, moja rodzina wywodzi się z Prusów – plemienia, które ewangelizował i wśród których zginął św. Wojciech: strona rodziny Broszkowskich >>.

W rodzinie po stronie mojej Mamy jest wiele spisanych ciekawych historii rodzinnych. Jeden z kuzynów mojej babci wuj Jaś Fudakowski opisał swoją kampanię roku 1920. Służył w pułku Ułanów Krechowieckich. W morderczych pochodach doszli aż pod Kijów. Oto fragment tej pasjonująco napisanej historii: Bitwa pod Wołodarką

Ze wspomnień mojego pradziadka, Kazimierza Fudakowskiego (który był stryjem wuja Jasia), wybrałem, lata dziecięce w Holakach k. Fastowa następnie lata szkolne w Turbowie i Kijowie, a także  letnie wakacje końca XIX w., w których wspomina dom rodzinny o. Jacka Woronieckiego OP i swoją z przyjaźń z nim. Z czasów studenckich opowiadanie o odkryciu nowej więzi ze swoim rodzonym ojcem – spotkanie z ojcem. Wspominienia wyszły w październiku 2013 r. jako książka w 'Bibliotece "Więzi"' – w opracowaniu mojej Mamy więcej>> Moja ciotka Amelia Fudakowska – siostra stryjeczna pradziadka – pisała dziennik w czasie Powstania Warszawskiego 1944 r.


Moja Mama wydała w wyd. "Więź" dwa tomy wspomnień o rodzinie: o moich dziadkach i pradziadkach.


Nakład tej pierwszej książki został już wyczerpany. Tom drugi mówi o losach jej rodziców Benedykta i Róży Żółtowskich i rodzeństwa w czasie II wojny i bezpośrednio po niej więcej>>





Swoje wspomnienia spisał także mój ś.p. Dziadek, Bendedykt Żółtowski. Mamy także zapiski bł. Edmunda Bojanowskiego o jego dziadkach Franciszku i Zofii Żółtowskich.

Jako zachętę do lektury, przytoczę liścik, jaki przesłał x. Tadeusz Fedorowicz do mojej Babci - Buni na temat tych wspomnień. Dziadkowie do śmierci Dziadzi Benka, mieszkali w Kamieńcu k. Iławy, gdzie w dzieciństwie spędzałem wakacje. Przyjeżdżał tam też wuj Tadeusz, kuzyn Buni. Liścik znalazłem w Dziełach św. Jana od Krzyża, które należały do niej.

Barwny opis ich ślubu w 1936 r. 


Kartka od ks. Tadeusza Fedorowicza do mojej Babci:

Imieniny miesiąca
+ Żułów, za Krasnymstawem, 10.X.1994

    Kochana Różo, ponagliła mnie do napisania lektura Wspomnień Benka, które tu znalazłem - zapewne dzięki Misiowi Ż., który tu nieraz bywa. Dopiero przez tę lekturę [dostrzegłem] Kim był Benek. W Kamieńcu nie było okazji do rozwinięcia w całej okazałości tego bogactwa Jego Osobowości i charakteru. Bardzo to ciekawa i piękna lektura. Wprawdzie Benek sam siebie nie chwali, ale Jego postępowanie okazuje bogactwo tego Człowieka, jego charakteru i zdolności. Żałuję żem tego dawniej nie czytał, ale bardzo się cieszę, że teraz to poznałem. Czytam też większą rzecz o Rodzinie Żółtowskich Ojca czy Dziada Misia - bardzo to ciekawe.

    Przyjechałem tu na tydzień odpoczynku. Po powrocie z ZSSR - z wojska - byłem tu dwa lata - w początku wojny część Lasek (Sióstr i Niewidomych) tu się skryła. Tu kraj przypomina mi Podole - ładny Kraj.
    Ściskam Ciebie i Twoich, i Panu Bogu polecam

                Tadzio F.






 

 
BENEDYKT ŻÓŁTOWSKI z Godurowa k. Gostynia



Wspomnienia
Dzieciństwo

Urodziłem się 28 marca 1902 roku w Godurowie, z ojca Marcelego Żółtowskiego i Ludwiki z Czarneckich z Gogolewa. Ochrzczony zostałem w kościele parafialnym Strzelce Wielkie i dano mi na imię Benedykt. Byłem dziesiątym i ostatnim dzieckiem moich rodziców, a szóstym synem. Mój ojciec, syn Franciszka i Zofii z Zamoyskich Żółtowskich, urodził się w Niechanowie powiat Gniezno, w roku 1850. Jako dwuletnie dziecko osierociła go matka. Toteż z rodzeństwem wiele czasu spędzali u dziadostwa swoich, Andrzeja i Róży z Potockich Zamoyskich w Warszawie, w atmosferze prawości charakteru i głębokiego, pełnego umiaru umiłowania Ojczyzny. (...)

Ojciec mój prócz administrowania swoimi majątkami, które w całości zmeliorował, zakładając drenaż kryty, co było wielkim wysiłkiem finansowym, brał czynny udział w życiu gospodarczym i społecznym naszej prowincji, czyli Wielkopolski, będącej pod zaborem pruskim. Ponieważ nie mieliśmy swego rządu, ani państwowości, wchodząc w życie gospodarcze trzeba było bronić polskiego posiadania i pracować nad rozwojem tak kulturalnym jak i ekonomicznym. (...)

Ważną placówką powiatową był Sejmik, coś w rodzaju dzisiejszej Rady Powiatowej. Członkami jego byli wszyscy właściciele majątków, przedstawiciele przemysłu i handlu oraz nieliczni chłopi. Ponieważ mój ojciec uznawany i szanowany przez ogół Polaków jako ich wódz, miał wszystkie głosy polskie za sobą, rządził tedy Sejmikiem tak, jak tego wymagała polska racja stanu. Landrat Niemiec, czyli starosta, nie z wyboru, a z nominacji władzy niemieckiej wobec większości głosów polskich był bezbronny. Do Sejmiku należeli również niemieccy właściciele majątków. Między innymi Hansemann i Kenemann, dwaj założyciele sławnego niemieckiego frontu antypolskiego, zwanego H.K.T (Hakata), a trzeci z tej trójcy, Tiedemann, nie mieszkał w naszym powiecie. Tak wypadało, że na ławach sejmikowch mój ojciec siedział między Hansemannem i Kenemannem, lecz nigdy nie podał im ręki, ani nie zamienił z nimi słowa. Pewnego razu w czasie posiedzenia Sejmiku, landrat zaprasza wszystkich członków do swego mieszkania na lampkę wina z okazji urodzin i zwraca się do mego ojca z prośbą o wygłoszenie okolicznościowego przemówienia. Ojciec mój oświadcza, że tylko wtedy przybędzie, o ile w uroczystości nie wezmą udziału panowie Hansemann i Kenemann ( w prywatnym mieszkaniu bowiem musiałby się z nimi przywitać). Lampka wina odbyła się, ale przedstawicieli Hakaty nie było. (...)

W roku 1908 rząd niemiecki uchwalił wywłaszczenia Polaków z ziemi, wyznaczając milionowe sumy na parcelacje wywłaszczanych majątków polskich, budując równocześnie rozrzucone kolonie dla chłopów-Niemców. To zarządzenie było przyczyną pierwszej poważnej sercowej choroby mego ojca. (...) Dożył wieku 75 lat, a dwa dni przed śmiercią jeszcze urzędował na posiedzeniu Zarządu Rolnika, po czym objechał pola godurowskie. Eksportacja w Poznaniu i pogrzeb w Strzelcach Wielkich była ogromną manifestacją całego społeczeństwa wielkopolskiego.



Marceli i Ludwika z Czarneckich Żółtowscy w Poznaniu w 1898 r.
Matka nasza była uosobieniem Matki-Polki. Gorące serce dla dzieci, bliższej i dalszej rodziny oraz wszystkich domowników i pracowników, dla wszelkiej biedy i nędzy ludzkiej. Wszechstronnie wykształcona jak na owe czasy. Nauki pobierała w domu, będąc jedynaczką, wspólnie z pięcioma swoimi braćmi. Łacina nie była jej obca, a trzema językami - francuskim, angielskim i niemieckim władała w piśmie i w mowie. Jako córka majętnych rodziców otrzymała tak mądre wychowanie, że umiała wszystko sama zrobić, co tylko wchodziło w zakres gospodarstwa domowego. A więc gotowała, piekła ciasta, robiła zaprawy, kroiła i szyła jak najlepsza i fachowa siła. Znała się również na warzywnictwie, parko znawstwie i sadownictwie. Prawdziwa Polka, wpajała w nas miłość Ojczyzny, znajomość historii i literatury. Wspaniale czytała nam głośno, a koncertem było czytanie Sienkiewicza w zimowe wieczory. Kto żył w domu, zasłuchany przeżywał epopeę Trylogii. Cały dzień aktywnie zajęta, zawsze znajdywała czas na lekturę, by utrzymać umysł i wiedzę na odpowiednim poziomie. Głęboko religijna, wszczepiła w nas wiarę, lecz nie wpadała w bigoterię. Umiała zabawić dzieci młodsze, jak również organizować gry i zabawy dla starszych. Grała świetnie na fortepianie do tańca, a jak zdarzyła się okazja, to tany odchodziły do białego rana. Nikt tak nie grał mazura i oberka jak nasza mama. Toteż z bliska i z daleka goście nasz dom chętnie odwiedzali. Zwłaszcza na imieniny, Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy przy stole suto zastawionym tradycyjnym święconym było gwarno i liczno. Równocześnie na każde święta wszyscy domownicy tudzież najbardziej potrzebujący byli szczodrze obdarowywani.

(...)

Rodzice dbali, by od najmłodszych lat dzieci uczyły się same wykonywać wszelkie prace domowe i majsterkowanie, a wiosną i latem prace ogrodowe. Czasem ojciec się włączał, ale bardzo rzadko, gdyż przeważnie był poza domem, zaangażowany w rozliczne sprawy społeczne i gospodarcze. Było przy tym dużo śmiechu i uciechy, ale również i nauki. Pamiętam była gra "forteczka", polegała na tym, że trzech oficerów broniło fortecy, a duża ilość żołnierzy szturmowała. Gram z mamą i przegrywam, więc mina nieco rzadsza. Mama mówi: "gramy jeszcze może wygrasz" - niestety i drugi raz przegrywam. Mama karze grać trzeci raz, lecz znowu klapa. I tu zaczynają spadać krokodyle łzy. Mama mówi: "widzisz jak przegrywasz to płaczesz, a jako dobry syn mógłbyś się cieszyć, że twoja mama wygrała, nie jest sztuką cieszyć się, gdy się wygrywa, lecz sztuką jest opanować się, gdy się przegrywa...". Oczywiście skończyło się na kolanach mamy, a ręce splecione na jej szyi. Ta nauka pozostała mi na całe życie i niejedna przegrana, a w życiu często się zdarzało, znoszona była naturalnie, tak jak by się nic nie stało, a nikt nie mógł poznać, że poniosłem klęskę. Kark tylko się prostował, a głowa szła do góry.

Jak to było w ówczesne czasy w zwyczaju, w zamożnych domach pierwsze nauki dzieci pobierały w domu, więc i u nas uczyliśmy się po polsku pisać, czytać, rachować, historii, literatury i religii. Jako, że w szkołach trzeba było znać język niemiecki, więc po obiedzie dojeżdżał ze szkoły podstawowej z sąsiedniej wioski nauczyciel Niemiec, aby uczyć wszystkich "der, die, dass-ów".
I tu w mej pamięci zachował się jeden dramat dziecinny. Pewnego dnia zajechał na obiad kuzyn mojej matki, Marceli Czarnecki z Rakoniewic. Przyjechał samochodem. Był to pierwszy samochód, jaki przed naszym domem się pojawił. Olbrzymia sensacja. Dzieci mają obiecane, że po obiedzie będą mogły się przejechać tym wspaniałym wehikułem. Radość niepojęta. Godzina wyjazdu naznaczona na ten sam czas, co moja lekcja. Instancja do mamy - co ze mną? Mama mówi: "Trudno lekcja pierwsza, nauczyciel przyjedzie parę kilometrów rowerem, nie można na lekcję się nie stawić". Moja mina bardzo rzadka. Lecz godzina wyznaczona mija, nauczyciela nie ma, widocznie nie przyjedzie - "możesz jechać". Już mamy siadać do tego nowoczesnego pojazdu, a tu mój preceptor zziajany zjawia się i przeprasza, że się spóźnił. Oni pojechali, a ja zalewając się łzami ćwiczyłem "ein Mal eins ist eins". Chyba niewiele skorzystałem z tej lekcji, ale jednak pozostała nauka, że trzeba szanować cudzy wkład pracy i że pierwszy obowiązek, a potem zabawa.

Ojciec przy swych objazdach majątków zabierał nas chętnie w wolnych godzinach od zajęć. Każde z nas od młodości musiało umieć powozić oraz zaprzęgać i wyprzęgać konie. Przy tych spacerach uczyliśmy się różnych arkanów gospodarowania rolnictwem, słuchając rozmów ojca z kierownikami gospodarstw, z różnymi majstrami, czy to przy budowie, czy melioracji pól i łąk.

Rodzice dbali byśmy opanowali obce języki. Zmieniały się kolejne Angielki i Francuzki, tak, że jako przedszkolak świetnie władałem tymi językami. Później w szkołach niemieckich wyszedłem z wprawy.  

Lata szkolne

Chyba w 1910 roku zapowiedziane były wielkie manewry z udziałem cesarza w naszej okolicy. By uniknąć spotkania z oficerami niemieckimi przymusowo kwaterującymi po dworach, rodzice ze wszystkimi dziećmi, Padyńcią i kucharką wyjechali do Kudowy, pod płaszczykiem kuracji. W Kudowie wynajęto willę i prowadziliśmy swoje gospodarstwo. Po ukończeniu manewrów, nastąpił powrót do domu. Niemców w pustym domu przyjmował służący. Żaden Niemiec nigdy nie był przyjmowany w naszym domu.

Drugą większą podróżą w mym życiu był wyjazd "za granicę" do Warszawy, na ślub mego brata Andrzeja z Wandą Czetwertyńską, córką ks. Włodzimierza i Marii z Uruskich. Książę spędził długie lata w kopalniach Sybiru, przykuty kajdanami do taczki jako Powstaniec. Ślub odbył się w kościele Wizytek, a przyjęcie weselne w pałacu Czetwertyńskich na Krakowskim Przedmieściu 30, dziś Uniwersytet Warszawski. Wandzię, gdy przyjechała do Godurowa wiosną 1912 r., pokochałem serdecznie dziecinną miłością, która przetrwała do dziś. Prócz ogromnego uroku, ujmuje ludzi wdziękiem swej dobroci. Z piątką ich dzieci spędziłem niejedną chwilę miłej i wesołej zabawy.

Ogromne wrażenie zrobił na mnie moskiewski żandarm w Kaliszu, kontrolujący nasze paszporty. Stanęły mi w oczach wszystkie pochody na Sybir - to był czerwiec 1912 roku.

Po bardzo przyjemnych wakacjach w lipcu 1914 roku, przytłaczające wrażenie zrobiło wypowiedzenie wojny przez Niemcy, czyli początek I Wojny Światowej. Nasz brat Stefan został powołany do wojska i trzeciego dnia mobilizacji wyjechał ze Śremu na front do Francji. Żegnaliśmy go z rozdartymi sercami, gdyż jako pruski poddany musiał walczyć w pruskim mundurze nie o wskrzeszenie Polski, lecz dla zwycięstwa zachłannych Prusaków. 14 grudnia tegoż roku poległ pod Verdun, a ciała jego nigdy nie znaleziono. Był to straszny cios dla rodziców i dla nas. Pełen siły zdrowia i tężyzny, dał życie dla wrażej sprawy nie wiedząc, że w wyniku tej wojny powstanie Polska. Gdyby to był wiedział, ofiara na pewno byłaby lżejsza.

Po tej strasznej wiadomości rozchorowałem się ciężko na żółtaczkę i zapalenie płuc.

Ponieważ mobilizacja powołała olbrzymią większość mężczyzn, także mego ostatniego korepetytora, bardzo sympatycznego Górnoślązaka nazwiskiem Bańczyk, trzeba było myśleć, bym poszedł do szkół. Ojciec zdecydował się na Wrocław, gdzie przebywał już mój starszy brat Jan, twierdząc, że tam nauczę się dobrze po niemiecku, a nie nabędę gwary poznańskiej, która zniekształca język polski naszpikowany germanizmami. I tak znalazłem się w zupełnie niemieckim otoczeniu, jako jedyny Polak w gimnazjum ewangelickim Marii Magdaleny. Dopiero Powstanie Wielkopolskie 1918-19 przerwało tę mordęgę uczenia się w szkole niemieckiej. Przypominam sobie jeden przykry moment, który skończył się moją wygraną. Jednego z pierwszych dni mego debiutu we Wrocławiu, ostatnią lekcją była gimnastyka w sali gimnastycznej. Zbiórka w dwuszeregu, stoję w pierwszym, dostaję silnego kopniaka od sztubaka z tyłu z powiedzonkiem : "Du polnisches Schwein" (ty polska świnio). Nim zdołał dokończyć już oberwał w twarz, zrobił się rozgwar, nauczyciel nie orientując się, co się dzieje zakomenderował "baczność" i poprowadził ćwiczenie. Teraz sobie pomyślałem: "po lekcji sprawią ci germańcy lanie". Postanawiam więc ulotnić się jak najprędzej po godzinie gimnastyki. Pomyślane, wykonane. Czapka, tornister i wio! Już nie chodnikiem, a jezdnią wieję ile sił w nogach, a za mną cała klasa. Jeden drab dogania, ja go tornistrem w łeb i wieje dalej. Na moje szczęście nadjeżdża konna dorożka, kryta karetka. Nie namyślając się, w biegu wskakuję do niej i pokazuję język przez okno moim prześladowcom. Dorożkarzowi krzyknąłem mój adres. Nazajutrz idę do szkoły z lekkim dreszczykiem, co to będzie i, o dziwo, przyjmują mnie bardzo grzecznie. Nikt nie powraca do wczorajszego zajścia, przekonałem się, że szwaba trzeba tylko z góry i w łeb. Jeszcze raz tylko jeden Żyd próbował mnie zaatakować kastetem, lecz stracił w tej próbie pół zęba. Nauczycielami byli emeryci lub fizyczne niedołęgi, gdyż kto zdrowy, to w wojsku. Można sobie wystawić poziom nauk i rozwydrzenie uczniaków. Jeden nauczyciel, który uczył nas niemieckiego i z emfazą recytował Göthego i Schillera, a jako system wychowawczy skakał po ławkach, kopał i walił czym popadło swoich pupilów. Widziałem jak w odpowiedzi jeden z uczniów wyciągnął na niego nóż sprężynowy. Ja byłem nastawiony, że gdyby mnie jaki szwabski pałkier uderzył to bym mu oddał i prędko wracał do Godurowa.

Nie wiem czy mam coś w spojrzeniu co sprawiało, że mnie omijali i żaden z profesorów mnie nie tknął.

W czasie długich lat I wojny światowej trzech moich braci: Franciszek, Ludwik i Jan używali wszelkich możliwych i niemożliwych sposobów by się wykręcać od służby w wojsku pruskim. Dość było jednej ofiary ! Doszło nawet do tego, że jeden z nich przez kilka tygodni przebywał w Poznaniu na Grobli (szpital dla nerwowo chorych), udając nerwowo chorego, po czym odwiózł go sanitariusz do domu, by po drodze nie narozrabiał. Na front francuski trafił już tylko Jan, lecz udało mu się, nie dotarłszy do pierwszych linii, wrócić do Kraju. Były to dla nas bardzo ciężkie czasy, gdyż każdej chwili groził im sąd wojenny za symulację. We wszystkich tych sprawach polscy lekarze w mundurach niemieckich udzielali wszechstronnej pomocy i wielu ludzi od służby frontowej uratowali.

Powstanie Wielkopolskie, front przeciw Niemcom pod Lesznem, walczy Jan z kompanią gostyńską, Franciszek z kompanią śremską pod Zbąszyniem, Ludwik pracuje w Czerwonym Krzyżu. Mnie jeszcze nie puszczają, lecz konno wyrywam się do brata Jana, który pełni obowiązki oficera ordynansowego przy sztabie Grupy Leszno. Pewnej nocy śpię w pałacu w Pawłowicach, a Niemcy chcą koniecznie pałac zdobyć.

  Szturmują go, o czym ja śpiąc nie wiem. Na moje szczęście jednak nasi Powstańcy ich przepędzili. Front się ustala, w Poznaniu działa Rada Narodowa, powstają polskie szkoły i trzeba wracać do nauki. Trafiam znów do gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu, lecz tym razem polskiego i katolickiego. Niektórzy nauczyciele jeszcze Niemcy, lecz wykładali łamaną polszczyzną. Różnie to tam było wtedy z nauką, gdyż na stancji, gdzie miałem mieszkać, nie było opału, więc mieszkam w Hotelu Bazar. Jak to w tych czasach przełomowych, ciągle coś się działo, to defilada nowoutworzonych pułków, to przyjazd misji zagranicznych, to manifestacje, pochody narodowe. Oczywiście do nauki nie było ani czasu ani ochoty. A do szkoły chodziło się sporadycznie, na zmianę z innymi kolegami, tak, by w klasie była zawsze jakaś odpowiednia liczba przedstawicieli. Raz mi się pyta gospodarz klasy, dlaczego nie przyniosłem świadectwa usprawiedliwiającego moje liczne nieobecności. Ja mu na to, że mam pod tym względem pewne trudności, bo nie wiem kto mi je ma wystawić, portier, pokojówka, czy kelner, boć przecie mieszkam w Hotelu. Na to w klasie ogromne gaudium i wszyscy biją brawo, ,jak Marynka Marynką, takie coś, tego nigdy nie było. (Marynką nazywano gimnazjum, a zwrot czysto poznańskiej gwary z czasów zaborów). Kończący wynik roku szkolnego wypadł świetnie. Nigdy tak dobrego świadectwa nie miałem jak wówczas.

(...)

Do nauk niestety nie zdradzałem wielkiego zamiłowania, toteż nie mam wyższego wykształcenia, co ujemnie odbiło się na moim życiu, tak przed jak i po wojnie. Bo przecież w dzisiejszych czasach człowiek bez dyplomu, to "rutyniarz bez polotu". Mimo to rzuciłem się z "otwartym okiem" na procesy naturalne w rolnictwie, nie zapominając o stosunkach dziś tak zwanych "międzyludzkich", by stać się dobrym administratorem, a nie bezdusznym użytkownikiem naszej Polskiej Ziemi, która wdzięczna, gdy się ją szanuje i pielęgnuje, zwraca z naddatkiem plony za troskliwość i umiejętne jej traktowanie. Mając podstawy agrotechniki, zdobywane od dzieciństwa nie na uczelni, a od tych, co je trudem i potem, przez dziesiątki lat wykonywali, a mianowicie od włodarzy i fornali w majątku mego ojca. Odbyłem kilka praktyk rolniczych w kraju i w Danii, gdzie płacąc 200 koron miesięcznie, jako praktykant, musiałem pracować na równi z robotnikami, dobrze za swą pracę wynagradzanymi. Z praktyk krajowych najwięcej skorzystałem w majątku Głębokie u pana Stefana Twardows-kiego, wybitnego rolnika. Tak on jak i jego żona darzyli mnie wielką życzliwością.  Pierwszego lipca 1927 roku objąłem majątek Gudrowo, powiat Gostyń, siedzibę mojej rodziny, gdzie żyła jeszcze moja matka. Ojca mego, jak już wspomniałem, pochowaliśmy w 1925 roku. Początkowo koniunktura na płody rolne była bardzo korzystna. Groch płacił 120 zł, pszenica 60-70, żyto 30-40 zł za kwintal. W oparciu o te ceny, licząc, że ta koniunktura potrwa dłużej, porobiłem liczne inwestycje, tak w budynkach mieszkalnych, inwentarskich, jak drenażu, sprzęcie rolnym oraz w nawozach sztucznych. Niestety, co dobre trwa bardzo krótko. Jesienią 1929 roku nastąpił ogólnoświatowy spadek cen na płody rolne. I tak groch spadł do 30 zł, pszenica do 20 zł, żyto to 12 zł za kwintal, a płatności bazowane na poprzednich cenach pozostały. Oprocentowanie kredytów krótkoterminowych wyśrubowano do 24% w stosunku rocznym. Skutkiem tych lichwiarskich procentów i niskich cen na produkty większość majątków popadła w trudności finansowe i niejeden zbankrutował, będąc zmuszony rozparcelować lub sprzedać swą posiadłość. Bankrutowały firmy handlowe, spółdzielnie i banki rolne. Rząd wydał pewne ustawy wprowadzające moratorium spłaty długów i konwersję długów krótkoterminowych na pożyczki długoterminowe amortyzacyjne Ziemstwa Kredytowego. Niestety, zarządzenia te wprowadzono dopiero pod koniec trzydziestych lat.

  

Powoli zaczęły się ceny na płody rolne poprawiać. Gospodarstwa się dźwigały i produkcja wzrastała.

    C. d. n.