Amelia Fudakowska



Dziennik z Powstania Warszawskiego


Wstęp

Przeglądając papiery rodzinne zwróciłam uwagę na mały notesik, w którym na pierwszej stronie był napis "Przychód 1943", a dalej w kolumnach przychody i rozchody w roku 1943 i 44. W równym, porządnym piśmie rozpoznałam charakter ciotki mojej mamy, Amelii Fudakowskiej, znany mi z jej listów. Zapiski o rozchodach urywają się w sierpniu 1944, natomiast z datą 17 VIII 1944 rozpoczynają się notatki z przeżyć w czasie Powstania. Obok notesiku znalazłam jeszcze zapiski na ćwiartkach papieru w kratkę pisane ołówkiem, skrótami, pismem nerwowym i bardzo nieczytelnym. Zapiski te zaczynają się 1 sierpnia i urywają 17 tego miesiąca. Razem z notatkami z zeszyciku tworzą całość – dziennik od pierwszego dnia Powstania do wywiezienia z Pruszkowa.

Trzy siostry Anna (ur.1875), Amelia (ur.1883) i Maria (ur.1880) Fudakowskie, urodzone i wychowane w Kijowie, w licznej rodzinie – 4 synów i 4 córki – były córkami Bronisława Fudakowskiego i Hanny z Sariusz Bielskich i stryjecznymi siostrami ojca mojej mamy, Kazimierza Fudakowskiego. Otrzymały wykształcenie domowe, na poziomie szkoły średniej gimnazjalnej. Nie wyszły za mąż i do rewolucji sowieckiej mieszkały w Kijowie. Po rewolucji [z wielkimi trudnościami] przedostały się do Warszawy, gdzie zamieszkały razem na ulicy Górnośląskiej 24. Pracowały jako urzędniczki, były pogodne, życzliwe ludziom, a szczególnie licznej w rodzinie młodzieży. Znane były w rodzinie jako "Ciotki Górnośląskie".


Izabela Broszkowska




Ciotki w mieszkaniu przy ul. Górnośląskiej 24

Wspomnienie o autorce i jej siostrach




Zapiski ołówkiem


Dn. 1 sierpnia 1944 około 11-ej w biurze słyszę przeciągłą syrenę. Słyszą to wszyscy i nikt nie rozumie, co to ma znaczyć. Wszyscy jacyś podnieceni – widzę, że ciągle wyglądają przez okna na ulicę. Już o 2 -ej każą zbierać się i wychodzić, więc muszę zamknąwszy naszą szafę oddać klucze. Wobec tego........ teraz tylko do domu.
........
... cała wróciłam do domu.

O 4 -ej, gdy zasiadałyśmy do obiadu przyszła Helunia Idźkowska. O 5-ej zaczyna się strzelanina. Do naszej bramy schroniło się kilku ludzi. Ktoś mówi – zaczęło się! W całym mieście walka. Jesteśmy w powstaniu.

Koło nas nagle strzelanina – pod nasze drzwi podbiegają ludzie. Nie puszczają ich. Widać jak na rogu Wiejskiej stoją żołnierze i strzelają. Widzę wyraźnie jak po chodniku z dołu biegną dwie panienki, kierują się do szpitala, coś z rogu do nich krzyczą, one blade jak płótno podnoszą ręce do góry, przechodzą ulicę i wpadają do naszej bramy. Zatrzymujemy na noc Helunię...

....kilkanaście osób, które nocują w schronie. Niespokojna noc... przy huku armat i trzasku karabinów.

2 VIII. Przychodzi ktoś z miasta, dowiadujemy się, że powstańcy opanowali elektrownię na Woli. Weszli od Żelaznej, obsadzone naszymi ludźmi gazownia i wodociągi. Mosty zatopione. W chwili ciszy Helena wybiega do szpitala, skąd wraca o drugiej, z tym że się tam zameldowała i przyjdzie po obiedzie. Tymczasem rozpoczyna się taka strzelanina, że o przejściu nie można myśleć. Dopiero o 6-ej, idąc pod ścianą, przedostaje się.

Deszcz leje cały dzień. Na noc zabieramy do siebie ..... z córką. Całą noc strzelanina.

3 VIII. Dzień pochmurny, deszcz pada z przerwami. W nocy jadący samochód przewrócił latarnię naprzeciw nas. Rano ze szpitala w dół jedzie dorożka. Powozi młoda dziewczyna o kozioł oparta, stoi w deszczu z budą spuszczoną i tylko na tyle w dorożce flaga Czerwonego Krzyża. Z dołu od Czerniakowskiej dolatują strzały. Pojechały tam przed tym dwa wozy z żandarmerią i tanki z armatami. Po jakimś czasie dziewczęta wracają wioząc rannego. Jednocześnie z hotelu sejmowego dolatują krzyki, to przynieśli zabitego oficera i kilku rannych. Anula słyszy jak żołnierze wołają, że wszystkich trzeba wystrzelać. Robi się nastrój nieprzyjemny.

Zupa gorąca u pani P. Radzimy, żeby mężczyźni jedli w schronie i nie pokazywali się. Koło godziny 9-ej wracają z dołu tanki i strzelanina z Wiejskiej. Latają samoloty. Gdzieś w Czerniakowie strzały ciągłe, aż głowę rozsadza.

Raptem koło 7-ej widzimy dym zza hotelu sejmowego. Zapach spalenizny. Potem wybucha drugi pożar od strony Mokotowa. Wciąż nie wiemy, co się dzieje. Cały dzień i wieczorem zawzięta strzelanina z czeskich dział. Nagle słychać strzały z rewolweru, tak że żandarm wpada do naszej bramy i pyta kto tu strzela. Dozorca mówi, że tu nikogo nie ma i że to chyba z dachu hotelu sejmowego. Od tej chwili kilku żandarmów zostaje przy naszej bramie.

Na skutek huku dział wypadają szyby u nas i na górze. Siedząc z frontu koło 12-ej słyszymy idących pod oknami Niemców. Stąpają po rozbitym szkle. Armaty strzelają, huk okropny. Myślimy, że coś wysadzają.

4 VIII. Samoloty myśliwce latają wciąż. Strzały armat nie ustają, ale na rogu Wiejskiej grupka żołnierzy stale strzela z karabinów i rozpylaczy.

Wypogadza się. Słońce. Około 3-ej samolot przelatuje, rzuca ulotki. Anula wybiega podnosi jedną, która spadła u nas na podwórze. Ledwo ją odczytaliśmy, przez kuchnię wpada oficer i 9 żołnierzy. Obchodzą mieszkania, pytają ile osób mieszka i czy nie mamy broni. Przegląda papiery osób przebywających, nie pozwala nam wyjść – są wystrzały z barykad. Ale płaczącą kobietę z Siekierek pociesza, że niedługo to się skończy. Zastrzelono podobno kogoś obok hotelu i nam mówią, że jeżeli ktoś od nas strzeli, to nas wystrzelają wszystkich. Każą Antoniemu zamknąć bramę na dzień i na noc. Pogoda śliczna się robi. Z Wiejskiej wciąż padają pojedyncze strzały. Nic nie wiemy co się dzieje i niepokój nas ogarnia. Około 5-ej stojąc przy naszym oknie słyszę krzyk okropny od strony Wiejskiej i raptem ... rozchodzi się dym. To sadza, która pada płatkami od strony Wiejskiej. Anula przez piwnice dostaje się na Wiejską 2, gdzie mówią, że w nocy spaliły się domy nr 7,9,12. Teraz pali się dom nr 1. Ogarnia nas straszny niepokój. Każda z nas pakuje rzeczy do zabrania, w razie gdyby i nasz dom się spalił. O 7-ej Leosia wpada, że elektryczność nie działa. Przygotowuje świece i zapałki.

5 VIII. Spalony gmach frontowy szpitala. Sobota. Dzień cudny, słoneczny od rana. Krzątamy się po śniadaniu gdy wszystko nam przerywa szalona kanonada aż w uszach dzwoni, bo działo czeskie blisko na Wiejskiej. Ewakuują szpital Ujazdowski. Widok straszny. Chorzy na narach. Około 4-ej zapalają szpitalne budynki.

6 VIII. Niedziela dzień śliczny. Od rana jesteśmy zajęte. W południe, gdy zebrane w naszym pokoju odmawiamy pacierz niedzielny, rozlega się okropna kanonada, aż w uszach dzwoni. Dowiadujemy się, że spalono Frascati i Wiejską do reszty. Orientujemy się, że nie uda się nam w razie wyjścia z domu wynieść wszystkiego co przygotowałyśmy, więc za przykładem p. Lizy pakujemy i wynosimy różne rzeczy do piwnicy. Koło nas coraz więcej wojska, ale stawiają podobno barykadę na rogu Piusa, Kruczej i Mokotowskiej. Nic nie wiemy, co z Józią od Ziunów. Wciąż trzask karabinów maszynowych i dział. Przychodzi do nas P. i mówi, że mężczyzn mają wydzielić, co z nami będzie nie wiadomo. Żyjemy w okropnym napięciu nerwów.
8 VIII. We wtorek piecze się chleb. Anula przy obiedzie każe ugotować wszystkie jajka jakie mamy: 30 i przepakować rzeczy z walizek w pakiety. Ja do swojej dostać się nie mogę, bo schowana w piwnicy daleko na węglu.

9 VIII. Środa. Śniadanie doskonałe. Anula dobiera się do kufra i decyduje które rzeczy wynieść do piwnicy. Ja w puszki blaszane wkładam kryształy i wynoszę też do piwnicy. Raptem wpada z podwórza ktoś z wieścią, że mamy zaraz wychodzić z domu. Mężczyzn osobno gdzieś zabierają. Robi się popłoch. Ubieramy się i chwytamy nasze, przygotowane uprzednio pakunki. Anula idzie zapytać Niemca obok w podwórzu, on mówi, że musimy wychodzić i to prędko. Więc przejściem przez piwnice udajemy się na podwórze Wiejska 2, gdzie pełno ludzi.

Widok okropny. Wszyscy podenerwowani. Kobiety żegnają się z mężami płacząc. Nawoływania. Maryś spostrzega się, że zapomniała płaszcz gumowy. Eliza też coś zostawiła, więc wracają do mieszkania i po jakimś czasie wracają. Widzę tego oficera, który był u nas. Kłania nam się. Na dany znak ruszamy. Jakaś młoda kobieta obejmuje komendę nad naszą gromadą złożoną z kilkudziesięciu osób. Pili, żeby iść prędzej. Mój tobół taki ciężki, że po ujściu trochę muszę stanąć. Eliza spostrzega się, że w podwórzu zapomniała walizkę i zostawiając węzeł z rzeczami na ulicy wraca. Komendantka nasza, folksdojczka, nas popędza i wszyscy są już na Myśliwieckiej. Ja zostałam na końcu, a Eliza za mną. Gorąco i ciężko okropnie. Co parę kroków przystaję. Powiedziano nam, że mamy iść na stadion, tymczasem ta folksdojczka wyprowadza nas aż na Czerniakowską. Upadamy ze zmęczenia pod ciężarem rzeczy. Helena pozostaje w tyle z Elizą, my ostatkiem sił dochodzimy do stacji pomp, gdzie czeka wóz i zabierze nas wszystkie starsze osoby. Widzimy nadchodzącą Elizę, wołamy na nią, a woźnicę prosimy by zaczekał, ale komendantka pili i ruszamy. Z nami Leosia, Marynia i te kobiety, co się u nas schroniły. Anula na tym wozie głośno odmawia "Kto się w opiekę...", my z nią. Dojeżdżamy na folwark Czerniaków, gdzie każą nam wysiąść.

Na razie sadowimy się pod szopą i czekamy. Anula tak wyczerpana, że prosi o wodę, którą ja szczęściem wzięłam w podręczną flaszkę. Wyciągamy zapasy i obdzielamy nimi naszą gromadkę. Chleb, jajka, po kawałku boczku. Potem Anula zdobywa kilka ogórków.. Tak się zgrzałyśmy, że np. na mnie sweter zielony zafarbował białą bluzkę. Dołącza się do nas p. Duninowa z ciotką i dzieckiem. W trakcie jedzenia podchodzi do nas jakaś pani i poczciwie proponuje schronienie na dwie osoby. My dziękujemy, ale mówimy, że jest nas trzy ze służącą, tymczasem musimy odpocząć i dopytujemy się o adres, aby później przyjść. Po godzinie ta pani wraca i my z nią idziemy do Sadyby Czerniakowskiej. W drodze spotykamy mężczyzn, którzy uprzejmie pomagają nam nieść nasze toboły i oni się pod nimi uginają.

Bogu dzięki dostajemy się do zacnych ludzi. Domek stoi przy torze kolejki, na skraju Sadyby i łąki. Śliczny widok na jezioro, a dalej siedziby inne, a w perspektywie lasy i kościół w Wilanowie. Zaraz nas prowadzą na piętro, do pokoju, gdzie stoi jedno łóżko, ale jesteśmy tak szczęśliwe, że mamy dach nad głową, że godzimy się na wszystko. Przecież poza tym co na siebie włożyłyśmy / dwie zmiany bielizny, kostiumy i po dwa okrycia, nie mamy nic........Trochę zapasów dwa boczki, 6 szklanek cukru, kasza, sól, trochę Maggi bulionu i 2 puszki konserw i to wszystko, tyle było w mieszkaniu. A przecież nie mamy pościeli, tylko dwa pledy. P.Grocholska, dobra sąsiadka pożycza ręczniki i dwie poduszki. Więc się roztasowujemy, orientując się od razu ile nam brakuje. Ale i za to, co jest, Bogu dzięki.

Prajtlowa gospodyni przezacna i to samo ta pani, co nas przyprowadziła, p.Duchowa. Naszą Leosię zaproszono do p. Grocholskich, gdzie śpi przez dwa dni. Pierwsza noc dość fatalna. Zasnąć nie mogę ze zdenerwowania. Całą noc trapi mnie myśl, co z nami będzie, jeżeli dom nasz spalą, a rzeczy rozkradną, co takie prawdopodobne.

Ułożyło się nam nasze życie tak, że śpimy na górze w trzy, a Leosia w piwnicy gospodyni. U niej na spółkę z p. Duchową gotuje się nasz skromny obiad, śniadanie i kolację. Leosia i p. Duchowa pracują w kuchni, chleb pieką. My chodzimy po drewno, kartofle jarzyny i mleko. Staramy się czym można przysłużyć, coś naprawić, bo czas nam okropnie się dłuży. Warszawa w ogniu pod bombami. Ze ściśniętym sercem patrzymy stąd na tę świecącą nad miastem łunę i kłębiące się nad miastem zwały dymu. Coraz to nadchodzą wieści, jaka część miasta się pali. Też coraz nowa fala uchodźców.

13. VIII. W niedzielę poszłyśmy do kościoła w Czerniakowie, gdzie wyspowiadałam się i byłam u Komunii. św.

15. VIII. Na 15-tego było miłe nabożeństwo tutaj w domu prywatnym. Urządzono polowy ołtarz, otwarto drzwi na taras, gdzie pełno ludzi, jak również w ogródku przed tarasem. Ze względu na latające samoloty, które bombardują Warszawę nie można skupić się. Zapowiada ksiądz, że nabożeństwo tu będzie we wtorki, piątki i w niedziele. A więc chociaż tę pociechę będą mieli ludzie. Po południu, kiedy siedzimy u siebie przy oknie, słyszymy nalot. 14 samolotów przelatuje nad nami ku Warszawie. Za nimi z Wilanowa walą działa przeciwlotnicze. To nasi ? Jesteśmy tym poruszone. W nocy obudziły nas zapalające się światła. Słychać samolot, a z dołu ścigają go po niebie reflektory. Widok ciekawy.

17 VIII. Wczoraj znowu normalnie były samoloty. Gdy poszłyśmy po drzewo u stóp spadł odłamek pocisku. Pod wieczór zmiana. W Sadybie podniecenie. Młodzież często grupkami.......



Zapiski w zeszyciku
17 VIII. Mówią, że tej nocy może tu być ruch. O zmroku przesuwają się jakieś postacie z bronią. Długo stoimy na tarasie obserwując. Zimno. Maryś i ja kładziemy się, ale o 11-ej po rozmowie z p. Duchem ubieramy się i kładziemy. Sen męczący. Bogu dzięki nic się nie dzieje. O świcie rozbieramy się i zasypiamy. Dziś znów wiatr chłodny. Chodziłam z Anulą po kartofle. Młodzież snuje się koło naszego domu, ale w nocy podobno znaczna ilość poszła do miasta. Spotykamy panią Dunin, która mówi, że spalona katedra i kościół św. Krzyża. Nasze domy stoją. Wiemy o tym od osób, które przybyły spod 16 przy Górnośląskiej. Oby Bóg dał, żebyśmy mogły wrócić do siebie !!!

19 VIII. W nocy zaalarmowano nas, wszyscy ubieramy się i jesteśmy w pogotowiu. O świcie bierzemy rzeczy i wychodzimy z domu p. Prajtlowej razem z nią do pani Pawłowiczowej, która przyjmuje nas serdecznie i daje śniadanie. Po dwóch godzinach wracamy do p. Prajtlowej wszyscy.

20 VIII. Niedziela. Całą noc strzelanie. Rano powstańcy opanowali Sadybę. Idziemy do kościoła. Panienki idą gotować obiady przy kościele na Czerniakowskiej. U nas gotuje się dla 12 (osób). Więc Leosia mocno zajęta z p. Duchową, a Pietrzakowa obiera kartofle. Dla nas nie ma tam nic do roboty, bo kuchenka ciasna i miejsca mało. Staramy się przydać w inny sposób.

Z 24 na 25 VIII noc burzliwa. W nocy budzi nas łomot samolotu lecącego nisko nad nami. Strzelają do niego i ścigają reflektorami, że jasno u nas w pokoju. Od świtu z frontu bolszewickiego huraganowy ogień. Był desant.

O 12-ej z Anulą i doktorową idziemy do Wilanowa po chleb i dostajemy się w obstrzał. Potem dłuższy czas spokój. Około 5-tej rozlegają się strzały, miotacze min działają, nie wiemy skąd. Dostrzegam dwa tanki na moście i przed nim od strony Augustówki i one walą w Sadybę. Nasi z karabinami w to walą. Tanki wycofują się, ale zapala się Augustówka, kolejno wszystkie domy. W nocy widok straszny.

26 VIII. Anulę dziś na folwarku 2 godziny zatrzymali z powodu sprawdzania dokumentów. Stwierdzamy, że ..... Sadyba była mocno przez pociski ostrzelana.

27 VIII W nocy o 1-ej zbudziły nas strzały. Ubrałyśmy się i położyłyśmy się spać. Noc gwiaździsta, nad Pragą łuna, za Wisłą w kierunku na Otwock dwa pożary – od czasu do czasu rakiety. O 4-ej rozebrałam się i znów położyłam. Wstajemy o 6-ej i z przerażeniem widzimy kłąb dymu. To pali się wieża Wilanowa. Miotacz min, działa, przy tym strzały karabinów naszych i samoloty lecą ku Warszawie pikując. Nie możemy przedostać się do kościoła. Parokrotnie robi się popłoch i wszyscy schodzą do piwnicy.

30 VIII Po obiedzie, gdy zaczęłyśmy czytać, około 3-ej godziny rozlega się łomot miotacza. Pali się na folwarku Czerniaków, widocznie stajnie, bo widzimy na łące biegnące konie i kilka z nich wpada do naszego ogródka. Miotacze potem walą w Sadybę. Nasz dom drży i trzeszczy. Schodzimy do piwnicy, gdzie nagromadziło się sporo osób obcych. Jest nas 27 osób. Brak dwóch panien – Geni i Danusi, które wpadają roztrzęsione, bo w ich oczach uderzyło w blok Czerwonego Krzyża. Parokrotnie wychodzimy z piwnicy, żeby dowiedzieć się co się dzieje. Około 7-ej ostrzał ustaje. Okazuje się, że spalona stajnia i obora na folwarku Czerniaków – na Sadybie trafione kilka domów, m.in. pani Pawłowiczowej. Zabitych 2 osoby, 2 ranne. Na ogół zdenerwowanie. Kładziemy się spać ubrane, ale noc przechodzi spokojnie.


31VIII Msza św. u p. Grocholskiej, gdzie dnia poprzedniego odłamek uszkodził ściany przy kaplicy.

1 IX piątek. Poszłyśmy do kaplicy na Mszę. Zebrało się sporo osób, ale dużo do spowiedzi i msza się opóźnia. Raptem słyszymy warkot samolotów i huk bomb. Nalot na Sadybę. Robi się popłoch. Ksiądz Przybyła, który w ornacie już miał Mszę św. zacząć, od ołtarza mówi, że zaczeka z rozpoczęciem. Kto się obawia, niech zejdzie do schronu. Część osób znika. My zostajemy z pewną liczbą osób – klęczymy na tarasie. Ksiądz blady jak płótno z Przenajświętszym Sakramentem w rękach, donośnie powtarza nad nami – 'Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny zmiłuj się nad nami'. Huk spadających bomb dookoła. Robi się strasznie. Klęczę przytulona do ściany, odmawiam akt żalu doskonałego i gotuję się do śmierci – nie boję się – ale takie dziwne ogarnia uczucie, że oto za chwilę mogę umrzeć.

Ucisza się. Zjawia się kilka osób i słyszę jak jakiś młodzieniec opowiada, że zbombardowana Kwatera Główna, która się znajduje obok willi p. Prajtlowej. Mówię to siostrom i zaraz wybiegamy. Dochodząc widzimy rozwalone wejście do willi, strzaskany cały pokój jadalny i kuchnia. Z ogródka ani śladu – sama ziemia i po środku olbrzymi lej. Szczęściem nasze rzeczy były w pokoju od frontu i wyszły bez szwanku. Ale w willi pozostać nie możemy. Pomagam uprzątnąć jako tako, zupa dla nas gotuje się u p. Grocholskiej i zjadamy ją w jednym z ocalałych pokoi. Schodzą się znajomi. Pani Prajtlowa szuka dla nas lokalu, bo sama zostaje w piwnicy, a Doktorostwo i Duchowie ścisną się w dwóch pokojach.

Przyjmują nas mile pp. Fitaszewscy, do których zaraz po kolacji, razem z naszą służącą, przenosimy się. Mają willę przy kanale bliżej fortu.

W nocy zaczyna się strzelanina z dział. 3 razy schodzimy do schronu, bo tak silnie wali, że aż straszno. Toczy się walka o fort. Rano wpada tam młody człowiek z wiadomością, że fort się poddał. Walczono, ale nie było dosyć broni i amunicji. Młodzieniec przebrany znikł. My państwu F. Pomagamy wynosić rzeczy, które oni ukrywają w ogródku...

W stanie podniecenia i niepewności zjadamy obiad i składamy swoje rzeczy. Raptem około godziny 3-ej wpada żołnierz niemiecki byśmy zaraz wychodzili z domu.

Zbieramy się więc do drogi i z tobołkami na plecach wychodzimy. Fitaszewscy niosą tylko małe paczki. Wyszedłszy, widzimy dookoła już płonące domy i wszędzie ludzi z tobołkami, wyrzuconych z mieszkań. Każą nam udać się na plac przed fortem, który częściowo płonie, a po środku placu olbrzymi lej. Zgromadza się tu kilka tysięcy ludzi. Widzimy kolejno wszystkich znajomych. Wszyscy zgnębieni i wymizerowani. Po jakimś czasie każą nam się zgrupować ku środkowi placu, gdzie staje generał niemiecki i przemawia do nas, co zaraz tłumaczone jest na polski. Sens przemówienia – że naszemu życiu nic nie grozi, bo oni choć zwycięzcy, kobiet i dzieci gnębić nie będą. Potem przemawia doktor miejscowy Uliszewski wzywając, by osoby chore i niedołężne zgromadziły się na punkcie Czerwonego Krzyża. Potem ogłasza ktoś, że w końcu fortu otrzymać można mąkę i miód sztuczny. Ludzie tłoczą się do tego. My nie ruszamy się bo i tak uginamy się pod ciężarem naszych tobołków.

Wieczór się zbliża, jeść się nam zachciewa, ale boimy się dobierać do naszych zapasów, bo lada chwila mogą nam kazać ruszyć w drogę. No więc przysiadamy na naszych tobołkach, rozmawiając, lub słuchając cudzych rozmów. Widok dookoła groźny i straszny, ale jednocześnie wspaniały w swej grozie. Nad nami na wale fortu i bramie czeka cały wieniec niemieckich żołnierzy, którzy się nam przyglądają. Z dalszych części fortu bucha ogień, dookoła płoną domy i wciąż słychać trzask zawalających się sufitów. Nad nami latają bombowce i coraz to rozlega się huk spadających bomb. Niebo blednie, zbliżając się ku wieczorowi i mieni się od różowego bliżej zachodu, aż do żółtego i seledynowego – słońce krwawo zachodzi i na niebie błyskać zaczynają pojedyncze gwiazdy. W kierunku Warszawy ciągną się gęste brązowe dymy. W perspektywie odcina się na tle różowo seledynowego nieba kopuła kościoła św. Aleksandra. Ogarnia mnie wzruszenie, to mój kościół parafialny, tam w pobliżu nasz dom kochany! Czuję, że łzy wolno spływają mi po twarzy. Prędko ścieram je, by móc dobrze widzieć różowiejącą coraz bardziej w zachodzącym słońcu kopułę i myślą serca żegnam ją.

Fot. warszawa.gazeta.pl


Kościół św. Aleksandra, zdjęcie Konrada Brandla z 1894 r.

Od strony Wilanowa wytacza się duży blady księżyc. Stoimy ciągle na miejscu w oczekiwaniu rozkazu ruszenia. O 9-tej wieczorem wreszcie każą nam ustawić się czwórkami. Robi się ruch, wrzawa – nawoływania. Stajemy we trzy, za nami p. Prajtlowa, którą zabiera Czerwony Krzyż. Wreszcie na dany znak pochód rusza. Przechodzą koło nas zgięte pod ciężarem tobołków różne postacie. Na wózku dwie młode osoby ciągną staruszkę, za tym jakaś pani z ogromną klatką na plecach, w której ze 40 kanarków – ratuje to, co jest całym jej majątkiem. Psy szczekają i plączą się między nogami, tak dalece, że w chwili, gdy i na nas przyszła kolej – ruszając o mało przez psa się nie przewróciłam.

Idziemy w kierunku Służewca – najpierw drogą przez Sadybę, potem szosą, mocno już zniszczoną, pełną dziur. Potykamy się co chwila, bo ciężko nieść tobołki i one zsuwają się. Szczęście, że noc chłodna i rosa, więc nie zgrzewamy się i kurz się nie unosi. Po przejściu drogi wilanowskiej zatrzymujemy się – wolno nam odpocząć, co z rozkoszą robimy. Po paru minutach dalej. Patrzę przed siebie i z za zakrętu widok szczególny – wzdłuż szosy sunie istny wąż postaci ludzkich, pochylonych pod ciężarem niesionych pakunków. Po obu stronach co jakiś odstęp eskortuje żołnierz niemiecki z karabinem. Tarcza srebrna księżyca się wznosi, rzucając na ten pochód tajemnicze blaski. Po chwilowym gwarze przy wyjściu cichną rozmowy. Gdzieniegdzie, ktoś szuka swoich. Idziemy w milczeniu, czując coraz większy ciężar. Zapytani dokąd nas prowadzą – żołnierze mówią, że niedaleko już. Z tym wszystkim pędzą nas i długo nie dają odpoczywać.

Przechodzimy przez Służew, potem przez koniec Puławskiej ul., z daleka widząc sterczące szkielety domów w Warszawie – na tle nieba odcinają się w oddali wieże kościołów. Widzę charakterystyczną wieżę św. Jakuba. Idziemy – idziemy – idziemy. Dnieje – wstaje słońce – my idziemy. Przechodzimy koło ogrodów Urlicha, gdzie dużo osób kupuje pomidory. Na Grójeckiej, już za dnia, przy słońcu widzimy w jakimś ogrodzie szereg grobów, dalej domy wypalone, potem znów sklepy rozbite i widać ograbione z towarów, których resztki porozrzucane.

Około 8 rano wreszcie dochodzimy do dworca Zachodniego, gdzie każą nam siadać do pociągu 3 klasy i w najokropniejszym ścisku wyjeżdżamy, żegnając spaloną Warszawę.

Stajemy w Pruszkowie, gdzie dwie siostry Czerwonego Krzyża pomagają nam nieść nasze tobołki. Jesteśmy bezgranicznie zmęczone, głodne i wyglądamy strasznie. Siostry Czerwonego Krzyża doprowadzają nas do miejsca, w którym mówią, że dalej im iść nie wolno, ale my musimy przejść, by dojść do miejsca przeznaczenia. Idziemy więc z trudem we wskazanym kierunku. Nikt się nas o nic nie pyta. Widzimy, że niektórym przeglądają papiery. My widać już tak wyglądamy, że nas nie zatrzymują. Na torze odpoczywamy, a potem za wskazaniem jakiegoś Niemca, idziemy i dostajemy się na miejsce, gdzie stoją duże budynki – Hale. Tu dowiadujemy się, że jesteśmy za drutami, to są baraki.

Wchodzimy tam i rozejrzawszy się po olbrzymiej, prawie pustej hali, lokujemy się bliżej drzwi na deskach, na których Anula układa się, podesławszy sobie pled. Stopniowo koło nas zapełnia się. Przybywa okropna – ordynarna publiczność ze Starego Miasta. Wrzaski, kłótnie, bójki. Zmuszają nas do wstania i zajmują miejsca koło nas do tego stopnia, że możemy tylko przykucnąć na naszych tobołkach. Odpocząwszy, pragniemy się umyć. Na sali jest kilka kranów, więc idziemy tam, przechodząc koło rowów pełnych nieczystości. We wnęce koło drzwi widzę Stanisława Huda z żoną i 2-ma paniami. Chwilę z nimi rozmawiam. Umywszy się, zjadamy nasz chleb z sardynkami z puszki, którą szczęściem miałyśmy z sobą (dar Karolci na imieniny Anuli). Słyszymy, że na dworze gdzieś dają zupę, ale trzeba mieć swoje naczynie, którego nie posiadamy, więc nie ma po co iść. Spotykam p. Lisowską, która mi mówi o Wini.

Przez jakąś siostrę Czerwonego Krzyża dostajemy puszkę blaszaną, którą z kranu przynosimy sobie wodę, bo pragnienie dokucza. Coraz to robi się pełniej, bo przyjeżdżają nowe transporty ludzi. Pod wieczór leje deszcz i ci, co zjawiają się, są całkiem mokrzy. Noc męczeńska, bo skulone na tobołkach przesiedzieć musimy drzemiąc tylko. Postanawiamy rano wszystko zrobić, żeby stąd wyjechać, bo jak nam niektórzy mówią, można ugrzęznąć na długo. Z Duchami, których Anula odszukała, gotujemy sobie krupnik i zjadamy. Od przygodnych znajomych pp. Pawłowskich dowiadujemy się, jak się dostać na pociąg.

Koło 9-tej, przez nasz barak podążamy ku wyjściu. Robi się tam ścisk nieopisany, w którym przewracają mnie, a że sznur od przewieszonych na plecach pasków (od tobołka) przechodzi mi przez szyję – o mało się nie udusiłam. Wyszedłszy z baraku, widzimy pociąg złożony z wagonów towarowych. Podepchnięte przez Niemców, włazimy tam i na ziemi na swoich tobołkach siadamy. W danej chwili drzwi zamykają. Otwierają się okienka w górze i ruszamy. Chodzą pogłoski, że wiozą nas do Piotrkowa. W drodze niektóre osoby próbują uciec, ale straż pociągu zaraz strzela.

Publiczność z nami siedząca niezbyt miła. Mężczyźni możliwi, ale kobiety ordynarne, wrzaskliwe. Gdy w drodze na stacjach pojawia się chleb, pomidory, woda – choć głodne jesteśmy, dostać nie możemy, bo kobiety zabierają wszystko dla swoich dzieci, choć te dzieci womitują z przejedzenia. Wreszcie gdzieś za Rogowem, za pośrednictwem jednego z mężczyzn, dostajemy pół chleba.

O 7-ej wieczór na stacji Białaczew pociąg staje i każą nam wychodzić – dokąd? – gdzie chcemy.

Oszołomione wychodzimy, rade dostać się na świeże powietrze. Przechodzimy przez plant kolejowy, wchodzimy do wsi Petrykozy. Wszędzie pełno i nie mogą nas przyjąć na nocleg. Wreszcie wchodzimy do jakiegoś podwórza...

 



Wspomnienie o autorce i jej siostrach

Ciotki były bardzo religijne. Były też wielkimi patriotkami, choć w zapiskach nie ma na ten temat ani słowa ze względu na możliwość dostania się ich w ręce Niemców. W czasie powstania były to już mocno starsze panie – najstarsza z nich Anna miała lat 69. (...)

Mój ojciec Benedykt Żółtowski, porucznik 17 Pułku Ułanów Wielkopolskich,
25-go września 1939 r. na polecenie dowódcy pułku Ignacego Kowalczewskiego oddał ciotkom na przechowanie sztandar pułkowy. Ciotka Anula przechowywała ten sztandar przez okupację i przeniosła go przez całą opisaną powyżej wędrówkę! Sztandar jest obecnie w Muzeum Wojska w Poznaniu, a ciotki zostały odznaczone przez rząd w Londynie, w roku 1949, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami.

Ich dom na Górnośląskiej został spalony. Z powstańczej tułaczki nie wróciły już do Warszawy – osiadły w Krakowie i tam zmarły.

Mieszkały w Krakowie w okropnym, ciemnym pokoju z oknami na podwórze, na parterze budynku Muzeum Czartoryskich przy ul. Pijarskiej 15. Bywaliśmy tam zawsze, będąc przejazdem w Krakowie. Były bardzo serdeczne i pogodne.

Najstarszą z nich Ciocię Anulę pamiętam jak przez mgłę z Ojcowa, gdzie mieszkaliśmy w roku 1944. Wylądowała u nas, jak wielu innych rozbitków z Powstania, na odpoczynek i odżywienie. Byłam wtedy 6-letnią dziewczynką – widząc moje nieudolne próby szycia czegoś, uczyła mnie jak trzymać igłę, jak zawiązywać węzełek na końcu nitki, no i że nitka nie może być za długa, bo się zaplącze...

Ciocia Mela bywała u nas w Rzecznej [k. Pasłęka] na wakacjach – jest matką chrzestną mego brata, Jasia. Uczyła mnie haftować. Sama haftem dorabiała do maleńkiej renty z której się utrzymywały.

Pod koniec studiów miałam praktykę w Wieliczce, w kopalni soli. Mieszkaliśmy całą grupą w krakowskim hotelu "Pod Różą", który był wtedy tanim hotelem. Mój przyszły mąż, Paweł pisywał do mnie co drugi dzień listy, adresowane czerwonym atramentem, na adres ciotek. Bardzo przejęta ciocia Mela – jako "postillon d' amour" przynosiła mi te listy do hotelu. Potem dostaliśmy od niej piękną, srebrną cukierniczkę, starej kijowskiej roboty – jako prezent ślubny.



Amelia (z lewej) i Maria Fudakowskie, Kraków 1962 r.

Ciocia Marysiunia, najmłodsza z nich, paliła bez przerwy papierosy i gotowała w ich małym gospodarstwie.

Takie zapamiętałam "Ciocie Górnośląskie".

Myślę, że ich zapiski z powstania warte są dołączenia do rodzinnych archiwów, jako świadectwo przeszłości, o której nie można zapomnieć.

 

Izabela Broszkowska

Warszawa 1.07.2002