Fragment wspomnień
mojego pradziadka
Kazimierza Fudakowskiego



kf.jpg (8170 bytes)

Studia zagraniczne...
Spotkanie z ojcem
Ojciec mój, który cierpiał na artretyzm i dlatego w ostatnich latach co roku, wczesną wiosną, wyjeżdżał na kurację do Wizbadenu, zawczasu uprzedził mnie, że pragnie marzec, a w nim święta Wielkanocne w 1900 r., razem ze mną spędzić w Wizbadenie, wobec czego proponował bym do niego na ten czas przyjechał.

   Święta Wielkanocne w tym roku wypadały wyjątkowo wcześnie, dlatego w pierwszych dniach marca [z Paryża, gdzie studiowałem] wyjechałem do Wizbadenu. Z ojcem spędziłem tam dwa tygodnie.

   Zastałem go w wielkim pensjonacie “Quisisena”, w doskonałym humorze, choć cierpiącego na artretyzm w kolanie. Było to pierwsze nasze intymne obcowanie, co - miałem wrażenie - dla nas dwóch było pewnego rodzaju odkryciem. Spaliśmy na dwóch sąsiadujących ze sobą łóżkach, chadzaliśmy na długie spacery. I w miarę rozwijających się rozmów, w których ojciec mnie wypytywał o różne szczegóły mego studenckiego życia, spostrzegłem na jego twarzy jak gdyby wzrastające, miłe dla mnie, zdziwienie wobec odkrywanego we mnie człowieka, którego przed tym zupełnie nie znał, a może nawet nie domyślał się. I było to zrozumiałe uczucie, gdy się zważy, że ojciec sam pochodził jeszcze z tej epoki, w której pewien dystans dzielił ojców i synów, nie dlatego by z natury byli sobie obcy, ale że takim był system wychowawczy, który dla utrzymania autorytetu ojca, wymagał stałej odległości. Zresztą nasze warunki domowe tę odległość stwarzały. Z początku, dopóki matka nasza żyła, widział we mnie zupełne jeszcze dziecko, po jej śmierci granice pomiędzy dzieckiem i chłopcem zacierały się. Wejście do naszej rodziny macochy nie sprzyjało zbliżeniu. Potem przyszły czasy szkolne i przekształcenie się chłopca w młodzieńca, a wszystko to biegło takim tempem, że uchodziło świadomości Ojca, dla którego przeskok syna od dziecka do mężczyzny, był jakby zaskoczeniem. Przy tym natrafił we mnie na prężny umysł syna, przejęty i żywo przepojony myślami o tym, czego uczono, na co patrzał, do czego dążył, co w sobie trawił, i o czym już wydawał sądy. Między nami przeważnie nie było dyskusji, lecz jak gdyby miła towarzyska rozmowa, sondowanie i egzaminowanie syna, świadome i celowe pobudzanie jego myśli do pracy i wyładowań, po to by sąd o nim wydać i ujrzeć w pełnym rozwoju jego duchowe wnętrze. Ja zaś, uszczęśliwiony tym stosunkiem ojca do mnie, również, jak gdyby po raz pierwszy poznawałem go, z wdzięcznością za to, że chce mnie słuchać, że go myśli moje interesują, a nawet radują – całym sercem, po raz pierwszy w życiu do Niego przylgnąłem. Spostrzegliśmy się obaj, że na tym tle wytworzył się najprzód stosunek wzajemnego zaufania, a potem wyładowanie serdecznego i utajonego dotychczas żaru. Czułem, że w tym żarze, obaj wykuwamy nowe ogniwo w naszym łańcuchu pokoleń, że wyłaniają się we mnie myśli, które w późniejszym życiu, pogłębione i wielekroć przetrawione, staną się przewodnią nicią mego myślenia i działania.

   Któregoś dnia ojciec z rozkazu lekarza leżał cały dzień w łóżku. Wdzięczny był za każdą chwilę naszej rozmowy, ale jednocześnie chciał bym się w jego wyłącznym towarzystwie nie zanudził, szukał więc sposobu zabawienia mnie. Czułem, jak był tym onieśmielony, jak gdyby niezdarny, a zarazem subtelny i delikatny, bo tkwiły w nim jeszcze stare hamulce ojcowskiego autorytetu. Ale one już słabo działały pod naporem radości z naszego zbliżenia i nie wiedział, jak to pogodzić. Ja zaś udawałem, że nie rozumiem, o co ojcu chodzi. Wtedy zaczął mnie badać, czy rozmawiam z pannami, Amerykankami, których wiele było w pensjonacie, czy podobają mi się, na co ja odpowiedziałem obojętnie. Wreszcie widząc, że subtelnym podsuwaniem myśli nic nie wskóra, wykrzyknął śmiejąc się: “idź żeż do licha tańczyć z pannami!” Na co ja ściskając go odrzekłem, że już to od kilku dni czynię. Odtąd codziennie przed pójściem spać musiałem mu zdawać sprawę z kim tego wieczoru tańczyłem, i która z panien mi się najbardziej podobała i o czym z nią rozmawiałem.

   Wspomnienia o tych chwilach przeżytych z mym ojcem żyją we mnie dotychczas, jak rozkwitły kwiat. I nieraz w późniejszym życiu stawały mi przed oczami gdy, stworzywszy własną rodzinę, miałem własnego syna. Wtedy rozumiałem głębię czwartego Bożego przykazania, i wydawało mi się świętokradztwem wystąpienie przeciw niemu. Kto, żeniąc się, tego nie rozumie, zakładając rodzinę nie widzi jej łączności z przeszłością i przyszłością, według prawa Bożego, ten tworzy tylko spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, w której widzi tylko siebie z własnym dobrem na czele.

   Było to pierwsze i ostatnie zbliżenie się z ojcem nie zamącone troską. Wkrótce potem zachorował na raka, który prof. Krajewski operował na jesieni tego samego roku. [Był to guz pod językiem – przyp. K.B.] Operacja udała się. Ojciec przez następną zimę tak dalece czuł się dobrze, że jeszcze raz na wiosnę 1901 r. wyjechał do Wizbadenu, dokąd znowu mnie sprowadził. Ale pobyt ten nie był już tak pogodny, jak za pierwszym razem, bo ojciec żył już w bezustannym lęku, że rak się przerzuci, co starał się przede mną ukryć. Przeczucia te niestety sprawdziły się, bo tego samego roku powtórna operacja nie odniosła skutku, i ojciec w październiku 1901 r. skonał w [rodzinnym] Uherze [koło Chełma]. Przez ostatnie miesiące jego życia nie odstępowałem go. Już był zaniemówił, ale spojrzenie jego oczu mówiło to, czego usta wypowiedzieć już nie mogły – czułem, że to było jego ostatnie błogosławieństwo, które na mnie kładł i pamięć o nim do dziś dnia mi towarzyszy.

   Po Wielkanocnych wakacjach 1900 r. wróciłem do Paryża, pełen zapału do dalszych studiów.