Fragment wspomnień
mojego pradziadka
Kazimierza Fudakowskiego

Dzieciństwo na Kresach...
Holaki k. Fastowa
Uher k. Chełma
.

Urodziłem się na Ukrainie w Holakach1 i zostałem ochrzczony w miejscowej parafii.2 Ale że w byłej “Kongresówce” obowiązywał “nowy styl”, czyli “kalendarz gregoriański”, przeto metryka moja we wszystkich papierach wystawianych w miejscu zamieszkania w byłej “Kongresówce” opiewała na 06.01.1880 roku, co według starego stylu odpowiadało dacie 24.12.1879 roku. (...)

Dobrobyt, w jakim byliśmy wychowani zawdzięczaliśmy wytężonej pracy naszego dziadka Ignacego i naszego ojca Kazimierza-Floriana. Dziadek Ignacy przed powstaniem na Ukrainie w 1863 roku, jako jeden z pionierów cukiernictwa na Ukrainie, założył cukrownie w majątku posagowym żony Skomoroszkach w powiecie skwirskim.

Z dochodów, jakie cukrownia dawała, Dziadek zakupił przed Powstaniem majątki Klesztów i Żmudź w powiecie chełmskim i dwa majątki w powiecie piotrkowskim koło Częstochowy, których nazw nie pamiętam. Administrację tych majątków powierzono mojemu Ojcu, jako jedynemu rolnikowi z wykształcenia wśród braci. Cukrownię zaś w Skomoroszkach przezornie wydzielił, utworzywszy z niej towarzystwo akcyjne, którego akcje sam posiadał.

W związku z Powstaniem 1863 roku rząd rosyjski dziadka Ignacego, jako powstańca zaaresztował, więził [dwa lata w twierdzy kijowskiej] i zesłał na Syberię a wszystkie majątki jego na Ukrainie i w “Kongresówce” skonfiskował.3 W ręku rodziny pozostała tylko cukrownia w Skomoroszkach. Po uwięzieniu dziadka Ignacego, administrację cukrowni przejął mój Ojciec, który przeniósł ją do wydzierżawionego na 99 lat majątku hr. Ignatjewych Dziuńkowa. W majątku tym osiedlił swego kolegę z Marymontu i przyjaciela, a późniejszego szwagra Franciszka Kraczkiewicza.

forteca1.jpg (8319 bytes)          forteca2.jpg (26428 bytes)

Twierdza (Forteca, na prawej ilustracji zakreślona na granatowo) jest obecnie muzeum. Znajduje się w centrum Kijowa, w dzielnicy Pieczersk.

Zdjęcie po lewej: krzyż w Twierdzy, upamiętniający miejsce stracenia przywódców Powstania Styczniowego w Kijowskiem. Byli to: M. Drużbacki, A. Zieliński, P. Kryżanowski (Krzyżanowski?), R. Olszański, W. Padlewski, T. Rakowski, K. Rudzki. 
 

Wkrótce potem, Ojciec objął administrację drugiej cukierni w Dziadowszczyźnie i dzierżawionego przez nią majątku pp. Chojeckich – Holaki (dziś Hulaki Wielkie), gdzie po ożenieniu się, osiadł. Kilka lat później jako akcjonariusz, objął administrację trzeciej cukrowni w Turbowie w powiecie winnickim. Wreszcie, pod koniec swego życia pobudował wspólnie z siostrzeńcami Kraczkiewiczami dużą cukrownię w Pohrebyszczach w powiecie lipowieckim.

Cały ten okres był szczytem rozwoju cukrownictwa na Ukrainie. W tym czasie Ojciec mój, z osiągniętych w cukrownictwie dochodów, nabył w 1872 roku – z początku do spółki ze szwagrem Chmyzowskim, a po jego śmierci w 1885 roku w całości – majątek Krasnobród w powiecie zamojskim, zaś w 1889 roku – rodzinny majątek mojej Matki Uher i sąsiadujący z nim majątek Depułtycze, oba w powiecie chełmskim, będąc nadal posiadaczem akcji wspomnianych cukrowni.

Z miejsca mego urodzenia pozostało mi mało wspomnień. Dom w Holakach był duży, piętrowy, w stylu raczej pałacowym, otoczony parkiem. Podobny był w Turbowie, z którego Ojciec nasz, po śmierci Mamy, przeniósł się do kupionego od Bielskich Uhra w powiecie chełmskim. Jej gniazda rodzinnego.

 

DOm w Holakach k. Fastowa

Dom w Holakach, zdjęcie z początku XX w.

Jak już wspominałem, warunki materialne naszego życia były dostatnie, a gdy przykładam do nich miarę dzisiejszą, nazwałbym je zbytkownymi. Nam jednak dzieciom wydawały się zawsze tak naturalne i proste, że nawet na myśl nie przychodziło upatrywać w nich oznak jakiejś “lepszej klasowej”. W pojęciu dziecinnym, wszyscy taką kochaną jak naszą Matkę mieli, która nas otaczała usposobieniem promiennym, a tak ciepłym, że wydaje mi się dziś, z odległości tylu lat pełnych zmian – jak gdyby pełnym kwiatów. Życie, jak to mówią, było “dworne”: lokaj i kamerdyner Ojca, chłopcy kredensowi, służba Dziadka, panna służąca matki naszej, szafarka, kucharz, praczka i komplet “fraucymeru”. Przy dzieciach mniejszych – “bońcia”, zaś przy najmniejszych – stara niania Krasińska, która bajki opowiadała. A przy starszych siostrach – nauczycielki Polka i Francuzka. Przy najstarszym mym bracie Bronisławie był nauczyciel Niemiec Majer, który go przygotowywał do gimnazjum św. Macieja we Wrocławiu. W stajni stały dwie czwórki koni wyjazdowych i do nich było dwóch stangretów.

Takie były materialne ramy naszego życia w dzieciństwie i młodości naszej. Ale nie to jest ważne, lecz atmosfera pogodna i radosna panująca w naszym domu rodzinnym, której źródłem była nasza Matka. Nie była piękna, ale wybitnie urocza, właśnie taka, jaką przedstawiał jej portret. W najlepszym pojęciu, była to pani o subtelnej duszy i o tak wielkim wdzięku, że w duszach dziecięcych każdy ułamek wspomnień z lat wczesnego dzieciństwa wiąże się z jej obrazem, postacią i słodkim uśmiechem, cała bowiem poświęcała się wychowaniu dzieci. Wspomnienia: pokoju dziecięcego, codziennych obrządków i starań koło nas łączą się w jej podobiźnie. Dzieci były czyste, zawsze kąpane, myte, ładnie i starannie ubrane. Jeszcze dziś mi się wydaje, że czuję zapach świeżego siana, którym co miesiąc były wypychane nasze sienniczki, bo według ówczesnych zaleceń higieny, dla dzieci najzdrowsze jest spanie na świeżym sianie. Mama brała udział w naszych zabawach i w ich organizowaniu. Z nich jedna utkwiła mi w pamięci, a było ich przecież wiele. Był to kiermasz, zabawa w kiermasz. Długi stół ustawiony w przedpokoju, zastawiony był rzekomymi towarami, czy smakołykami. Za stołem, któreś ze starszych dzieci odgrywało rolę kramarza, a reszta była publicznością. Jak zwykle w zabawach dziecięcych wyobraźnia grała główną rolę. Wszystko było “na niby”, więc i smakołyki. Pamiętam, że jeden składał się z surowych ziarenek kaszy jaglanej przemieszanych z solą. Było to rzetelne paskudztwo, ale że figurowało, jako smaczne konfitury, więc ja, pędrak 4-o letni zachwycałem się ich smakiem. Na większe uroczystości Mama organizowała przedstawienia amatorskie albo żywe obrazy, w których wszystkie dzieci brały udział.

Języka polskiego, czytania, pisania i religii Mama nas uczyła. Ojciec mój zapracowany, w ciągłych rozjazdach, mało się dzieciom udzielał. Umiłowanej żonie starał się zapewnić możliwie najlepsze materialne warunki bytu.

Dopiero później oceniłem, jak głęboko w obojgu rodzicach był zakorzeniony kult rodziny, kult starszego pokolenia, a osobliwie rodziców i dziadostwa naszych Rodziców. Dziadek Ignacy Fudakowski po powrocie z zesłania, zamieszkał z naszymi Rodzicami i był otaczany taką troskliwością i czułości jak świątek rodzinny. Staruszek ociemniały, miał przy sobie stałą lektorkę panią Kamilę Siemiątkowską i służącego imieniem Kalenik. Mieszkał na piętrze gdzie zajmował trzy pokoje: w jednym mieszkała lektorka, w drugim służący, a w trzecim Dziadek. Codziennie wszystkie dzieci z rodzicami szły na górę do Dziadziusia na dzień doby i na dobranoc. Sygnał dawało jedno ze starszych dzieci wołając: “Do Dziadziusia na dzień doby!” i wtedy wszystkie ustawiały się gęsiego według wieku i skandując “do-dzia-du-nia-na-dzień-do-bry!” szły po schodach na piętro. Każde podchodziło po kolei do Dziadka, który je poznawał, głaszcząc po główkach i twarzach, i każdemu dawał po karmelku, o ile Mama zaświadczyła, że było grzeczne. Powrót od Dziadunia był przedmiotem z góry oczekiwanej zabawy, bo zamiast schodzić, jak pamiętam, po niezwykle niskich, łagodnie pochylonych i wygodnych stopniach schodów, zjeżdżaliśmy na pupinkach aż na dół jak na sankach. Ile przy tym było śmiechu i wesołości, najlepiej wiedziała nasza Mama, która by rozsądkowi i pedagogii stało się zadość i ze względu na zdzierane majtki, kazała nam schodzić rozsądnie, ale z nami zaśmiewała się na widok swej rozradowanej gromady, w szczególności takich jak ja, jeszcze ubranych w sukienki. Jeden tylko Bronio zjeżdżał po poręczy aż na dół, jak przystało na chłopca, który wkrótce miał pójść do gimnazjum.

Właśnie chwila jego wyjazdu, jak gdyby moment pierwszego wyrojenia z ula rodzinnego utkwił w mej pamięci. Wyjeżdża z nauczycielem Majerem do Wrocławia, gdzie Ojciec umieścił go w rodzinie znanego profesora gimnazjum Jarochowskiego. Rano zebrali nas rodzice w swym sypialnym pokoju, gdzie stały klęczniki przed świętym obrazem. Mama odmawiała po kolei modlitwy i w miarę jak to trwało, głos jej cichł, aż przerwała. Twarz w dłoniach ukryła i rozpłakała się. Spojrzałem na Ojca, klęczącego obok Mamy i po raz pierwszy ujrzałem, jak duże łzy spływały mu po twarzy. Już potem nic nie mówili, pożegnali Bronia i odjechał. Dla mnie widok ten był wstrząsem, czymś, co tak głęboko zapadło w moją duszę, że do dziś dnia tkwi. Nie raz później, gdy założyłem własną rodzinę i miałem własne dzieci, widok obojga Rodziców z tej pamiętnej dla mnie chwili stawał mi przed oczami. A w sercu, jakie nam dzieci nasze okazują, widzę echo tych niezapomnianych chwil z mego dzieciństwa i więzi, jaka nas dzieci z Rodzicami łączyła.

W owych czasach wyjeżdżaliśmy z Mamą do jej rodziców, a naszych dziadków Wincentostwa Bielskich w Uhrze. Jedna z takich podróży specjalnie wryła mi się w pamięć. Droga nasza wiodła do Chełma przez Kowel, dokąd dochodziła linia kolei nadwiślańskiej z Warszawy. W Kowlu po raz pierwszy spotkaliśmy się z Polską rdzenną. Wszyscy wokół nas mówili po polsku: tragarze, konduktorzy, obsługa na dworcu i w restauracji, co dla nas dzieci było jak gdyby objawieniem i namacalnym dowodem tego, o czym nas Rodzice uczyli i w nas wpajali, o czym Dziadunio opowiadał, za co walczył i cierpiał i otoczony był w domu nimbem świętości. Była noc, dzieci rozespane karmiono, a z zewnątrz dochodził charakterystyczny dźwięk młotka kontrolera wagonów, uderzającego o koła wagonów. Dźwięk ten tak dalece zniewolił pamięć dziecinną, żeśmy go potem odtwarzali w opowiadaniach o podróży wołając: “...ten-telen-tuki...” Stacją kolejową Uhra był Chełm, skąd boczna droga wiodła do dworu oddalonego o 7km i położonego w dolinie nad łąkami. W odległości 1,5 km od niego, na wzgórzu stał wiatrak, koło którego gościniec łagodnie schodził w prostej linii do dworu. Obsadzony był z dwóch stron wysokimi topolami, które tworzyły alejkę. W połowie alei wita gości przydrożna kapliczka ze znaną w polskiej wsi figura św. Jana Nepomucena.

Wjeżdżaliśmy do domu Dziadostwa w słoneczny ciepły dzień sierpniowy, kiedy wszystko zdaje się być dyskretnie pozłacane, ale promienie umiarkowane, jak gdyby pełne taktu. W końcu alei stał stary murowany spichrz piętrowy, naprzeciwko niego brama wjazdowa, na prawo, tuż za nią, stara, duża, gontem kryta lodownia, a potem aleja wiodła, okrążając duży dziedziniec i mijając oficyny przed ganek dworu. Był to typowy, obszerny, murowany budynek z dachem krytym wysokim gontem i w nim z półokrągłymi oknami, z gankiem o czterech murowanych kolumnach, wspierających architrawy, w który wmurowano obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Z ganku wchodziło się do obszernej sieni z przepierzeniem, za którym, jak to było w starych dworach, mieszkał służący. Z sieni na prawo wiodły drzwi do obszernej jadalni, za którą był pokój matki mojej Mamy, a naszej babki Biegańskiej. Drugie drzwi wiodły na korytarz, trzecie do obszernego gabinetu Dziadka Wincentego. Z drugiej strony gabinetu drzwi wiodły do dużego, okrągłego salonu. Z sieni na lewo wchodziło się do pokoju bilardowego, z niego do małego salonu, zwanego bawialnym, za którym był pokój sypialny Dziadostwa i zimowa oranżeria. Z bilardowego pokoju szło się na korytarz, po lewej stronie domu i na schody, wiodące na piętro. Takie same schody wiodły z korytarza na piętro, po prawej stronie domu. Z obu stron na piętrze było po pięć pokoi. Kuchnia dworska mieściła się we dworze, a czeladnia z pralnią i mieszkaniami dla służby w oficynie.

Jedyny kłopot, jaki nas dzieci spotykał w domu Dziadków były niezwykle wysokie progi w drzwiach, wiodących do wszystkich pokoi. Dorośli przekraczali je z łatwością, myśmy musieli przez nie przełazić, ale innych trudności dwór nam nie sprawiał, bo wszyscy domownicy, jak mogli dogadzali nam. Zresztą ogarnęła nas atmosfera domu. W takich od pokoleń przez jedną rodzinę obsiadłych polskich dworach gromadziło się tyle przeżyć, że same mury zdawały się nasiąknięte ludzkimi troskami i radościami. A stare dziadkowe i pradziadowe sprzęty, nawet owe wydeptane przez pokolenia progi przestały być martwym inwentarzem, i jakby były pospołu z całą rodziną. Nie pamiętam w domu Dziadostwa innych mebli, jak stare sterane przez pokolenia i niby dobrotliwe, pełne połażenia i dobrych duszków domowych. Czuję jeszcze zapach charakterystyczny dla dworu. Było to coś z muzealnej “myszki”, pomieszanej z zapachem trociczki, wysiedzianych kanap i ziół.

Najstarsze pokolenie w owym czasie reprezentowały: prababka Biegańska z domu Jezierska i tzw. “Ciocia Antosia’ Grudzińska. Prababunia miała wtedy ponoć 84 lata. Była to mądra staruszka, przed którą cała rodzina klękała. Białe jej włosy przyozdabiał czepiec z krochmalonym rurkowanym obramowaniem, jak u zakonnic. Ubrana była zawsze w czarny luźny kaftan z kokardą z przodu i odpowiednio fałdowaną spódnicą. Przy głębokim fotelu, w którym siadywała, stała lampka czy też świeca z zieloną “umbrelką”, a w pokoju unosił się zapach trociczki. Lubiła nas, ale w czułościach nie przesadzała, tym zaś, co najbardziej nasz wzrok przykuwało, była zawsze wieńcząca u końca prababci nosa kropelka, zabarwiona od tabaki na brązowo. Prababcia miała swój majątek Jaślików koło Krasnegostawu, którym z fotela swego w Uhrze zarządzała. A łącznikiem między nią, a ekonomem w Jaślikowie była postać, jak gdyby z “folkloru” wyjęta, starego owczarza, zwanego z powodu uschniętej ręki “Jaśkiem suchorączką”. Był to staruszek. Starszy od naszej prababci.  Wiernie jej oddany. Zawsze ubrany w wyszywaną sukmanę, przepasaną szerokim pasem nabijanym ozdobnymi metalowymi guzami, z wysoką granatową rogatywką na głowie, jakie gospodarze w krasnostawskim nosili jeszcze przed I Wojną Światową. Z łysiuteńkiej głowy, jak pupcia niemowlęcia, zwisał u “Suchorączki” spod rogatywki kłak długich włosów, już nie siwych, ale brudno-białych. Z suchą ręką za pasem i wiecznie dobrotliwym uśmiechem na twarzy. Co tydzień wędrował do Jaślikowa, odległego o 30 km z listem i nazajutrz wracał z odpowiedzią. Ciocia Antosia zaś była to stara panna, staruszka, daleka krewna Biegańskich, młodsza od naszej prababci, ale nie o wiele. Bo jako bratanica księżnej Łowickiej, żony Wlk. Ks. Konstantego, pamiętała ją i zawsze opowiadała, jak młodym dziewczęciem bywała u ciotki. Uczynna, gospodarna, pomagała naszej babci w gospodarstwie domowym. Ale znana była tylko w rodzinie, lecz i w sąsiedztwie, jako niezwykła kabalarka.

Trzęsącymi się ze starości rękami stawiała znakomite kabały, sama dla siebie kładła je z nałogu. Oczywiście, jako gorliwa katoliczka nie wierzyła w nie i (jak twierdziła) nie przywiązywała do nich wagi. Czemu jednak przeczyła gdzieś w przepaścistych fałdach spódnicy mocno sprasowana talia kart, którą dla siebie rozkładała przy lada codziennej okazji, ogarnięta troską lub niepokojem o kogoś z bliskich. Jak staruszka godziła tę namiętność z gorliwością religijną, pozostało tajemnicą jej spowiednika. W naszej pamięci i całej rodziny była zawsze kochaną “Ciocią Antosią”. Dla dzieci była ucieczką, gdyśmy coś zbroili i groziła bura od starszych. Uciekaliśmy wtedy do niej, a ona trzęsącymi rękami chowała pod swym fartuchem. Obraz domowników byłby niekompletny bez dwóch typowych postaci: starego służącego i furmana. Służący Andrzej był w wieku naszego dziadka. Otyły, ubrany w długi czarny surdut z białym krawatem i w białych rękawiczkach. Był łysy, ale resztkę długich włosów zaczesywał tytułem pożyczki na łysinę. Na obiad i kolację zwoływał nas, dmąc w wielką jak tykwa gwizdawkę.

Furman Wawrzyniec znał dziadka od dzieciaka i był od niego o wiele starszy. Dawało mu te pewne prawa. Jakoż, gdy sam jeździł z dziadkiem, który w obawie przed wybojami i wywrotem niepokoił się, uspokajał go mówiąc: “Cicho siedź Wicek, nie bój się. Dojedziemy”.

Pamiętam wreszcie, na łaskawym chlebie pozostającego, dwudziesto kilku letniego konia zwanego “Fudziem”. Ofiarował go mój Ojciec mojej Matce jeszcze przed Powstaniem, kiedy była dzieckiem i gdy on mieszkał w Klesztowie. Zdarzało się jeszcze “Fudziowi”, że bryknął na podwórzu, ale przy tym przewracał się ze starości i sam podnieść się nie mógł. Podnoszono go wtedy, aż kiedyś bryknął po raz ostatni i zdechł.

Poziom kulturalny domu Dziadostwa Bielskich był wysoki. Nie brakło zainteresowań umysłowych, przepojonych górnym zapałem epoki porozbiorowej ludzi pracujących i żyjących dla Kraju. Oczywiście królował niewygasły w starszym pokoleniu ogień uniesienia naszych Wieszczów, mesjanizmu i romantyzmu w polityce.

Wracamy jednak do wspomnień dziecinnych, którym obce były wygłoszone uwagi.

Na spacery chodziliśmy z ciotką Marysieńką, siostrą Mamy, która uchodziła za pannę, mającą powodzenie. Na ręku nosiła wtedy i aż do późnego wieku, w postaci bransoletki, liczne srebrne kółka, które przy najmniejszym ruchu dzwoniły, co nas w zachwyt wprawiało. Wracaliśmy raz ze spaceru obok zimowej cieplarni obrośniętej szlachetnym winem, obwieszonym wspaniałymi gronami słodkich winogron, które mnie nieprzeparcie nęciły. Przechodząc zerwałem jedno z nich i łakomie od razu włożyłem do ust. Ale w tejże chwili wrzasnąłem, bo razem z winogronem rozgryzłem osę, która mnie w język ucięła. Powstał hałas, język spuchł, ciotka mnie na ręku przeniosła do domu i w rezultacie ......pozostało z lat dziecięcych wspomnienie, które tu zapisuję.

Bodajże w rok potem Mama zawiozła nas do Warszawy, gdzie groźnie zaniemógł dziadek Bielski i był operowany przez słynnego (jak na owe czasy) chirurga dr prof. Krajewskiego. Zajechaliśmy do Hotelu Wiktoria na ul. Jasną, gdzie dziadostwo po operacji zamieszkali. I znowu notuję epizod: Wieczór, rodzina zebrana w numerze przy herbacie, którą moja Mama rozlewała z kipiącego samowaru. Przede mną również postawiono filiżankę z gorącą herbatą. Miałem wtedy czwarty rok i ledwie głową przerastałem stół. Nie czekając aż herbata ostygnie, tak zgrabnie sięgnąłem po filiżankę, że wylałem sobie zawartość na szyję, za kryzę, podwiązaną kokardą z dużej jedwabnej szarfy. Oczywiście rozpłakałem się z bólu. Rozciągnięto mnie na kanapie, rozwiązano piękną szkocką kokardę i ukazała się szyjka pokryta bąblami. Przypadkiem w pokoju był dr Krajewski, który mnie natychmiast opatrzył. Wszyscy wokół mnie poklękali, a ja wołałem “Dmuchać! Wszyscy dmuchać i doktor także!” i profesor posłusznie klęczał obok Mamy, dmuchał. Przypomniałem mu o tym po 20-stu latach, gdy operował mojego Ojca, przepraszając, że mu nie podziękowałem. Uśmiał się staruszek.

Żeby już wyczerpać wszystkie wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Związane z domem dziadostwa Bielskich, przytoczę jeszcze jedno, które utrwaliło się na czułej kliszy mej dziecięcej pamięci.

Bodajże w tym samym roku, w którym opisałem naszą bytność w Warszawie, tylko bardzo późną jesienią, przyjechaliśmy do Uhra z Mamą na pogrzeb prababki Biegańskiej. Oczywiście pojęcie majestatu śmierci obce było umysłowości dziecka, dlatego nie ono pozostawiło we mnie ślad, lecz okoliczności, w jakich pogrzeb się odbywał.

Eksportacja miała nastąpić z kaplicy w parku uherskim, w której odbywały się śluby: Mamy i wszystkich jej sióstr, do kościoła w Krasnymstawie, gdzie prababka, jako właścicielka Jaślikowa i parafianka miała być pochowana. Krasnystaw odległy od Uhra o 20 km jest stolicą powiatu o tej samej nazwie. Wobec obowiązujących przepisów policyjnych, przewiezienie ciała do sąsiedniego powiatu wymagało zezwolenia władz. Tym bardziej, że zarówno powiaty chełmski jak i krasnostawski były objęte terenem Unii, zaciekle zwalczanej przez rząd rosyjski. Trumna z ciałem stała w kaplicy, skąd ją wyniesiono do alei lipowej przed kaplicą. Ciemno już było, gdy przyjechał z Chełma naczelnik policji w asyście strażników, by dopilnować lutowania trumny. Ten obraz utkwił mi żywo w pamięci. W blasku płonących smolnych pochodni odbywało się lutowanie trumny. Widzę jeszcze otyłą twarz naczelnika z czerwonym pijackim nosem i trzech policjantów w jego otoczeniu. Jak długo to trwało, nie pamiętam, wiem tylko, że zrobiło na mnie wrażenie strasznego, o czym się słyszało w bajkach, które nam niania Krasińska opowiadała. Trumnę ustawiono na przygotowanym karawanie, zaprzężonym w czwórkę koni i kondukt wyruszył otoczony płonącymi pochodniami. Myśmy z bratem jechali w towarzystwie Mamy i kilku ciotek karetą, z początku stępa, dopóki nie wyprowadzono ciała poza teren majątku. A potem wolnym kłusem po grudzie. Noc już była zupełna, gdyśmy znowu w oświetleniu pochodni zajechali przed budynek Kapituły w Krasnymstawie. Tam mieliśmy spać w pokoju, w którym na podłodze rozłożono siano przykryte prześcieradłami i gdzie spały: Mama nasza i jej trzy siostry rodzone i trzy stryjeczne. Przed spaniem, dzieci zasiadły do kolacji senne i zmorzone zarówno drogą, jak i wrażeniami. Już miałem wkładać do ust kawałek kotleta, gdy raptem za mną rozległ się tubalny głos: “A-H H-A!” tak silny, że spadłem z krzesła. Gdy mnie podnieśli wylęknionego, ujrzałem młodego, pięknego mężczyznę we fraku z narzuconym na plecy futrem niedźwiedzim i rozradowanego wrażeniem, jakie na mnie sprawił. Był to wuj Tadeusz Kiciński, cioteczny brat mojej Mamy, później mój teść i znany zawadiaka.

 

  Lata szkolne w Turbowie i Kijowie     Wakacje w Chełmskim

   Spotkanie z ojcem


Przypisy

1) Holaki (dziś Hulaki Welyki) – majątek Chojeckich, wydzierżawiony przez Kazimierza-Floriana na 20 lat w powiecie skwirskim, guberni kijowskiej, 25 wiorst od Chwastowa /Fastowa/. /Jerzy Fudakowski/

2) Kościół parafialny był w Dziadowszczyźnie, około 7 wiorst od Holak, w kierunku Fastowa /J.F./

3) Jakiś czas temu ktoś napisał do mnie, że majątek Klesztów był zadłużony, i że papiery są w jego posiadaniu. Niestety z powodu awarii programu pocztowego straciłem adres tej osoby, zanim zdążyłem nawiązać z nią kontakt. Liczę, że być może skontaktuje się ze mną. /K.B./


do góry