Michał Bułhakow
Kijów 1918 r.
Fragmenty powieści "Biała Gwardia"

Przełożyli

Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski

Wydawnictwo  PIW – Warszawa 1974 r.



Niczym wielowarstwowe plastry pszczele dymiło, huczało i mrowiło się Miasto. Piękne w mrozie, w mgłach na naddnieprzańskich wzgórzach. Po całych dniach z nieprzeliczonych kominów spiralami ku niebu wzbijał się dym. Ulice przesuwały się mgiełką, skrzypiał ubity gigantyczny śnieg. Domy wypiętrzały się na pięć, na sześć, na siedem kondygnacji. W dzień okna ich były czarne, wieczorem rządki okien jarzyły się na ciemnogranatowych wysokościach. Jak okiem sięgnąć rozbłyskiwały łańcuszkami, niczym drogie kamienie, elektryczne lampy podwieszone wysoko na zawijasach smukłych siwych latarń. Za dnia z miłym miarowym dzwonieniem pędziły tramwaje ze słomianożółtymi wydętymi siedzeniami na wzór zagranicznych. Stromymi ulicami gnali pokrzykując dorożkarze, a ciemne kołnierze — futra srebrzyste i czarne — przydawały kobiecym twarzom tajemniczości i urody.

 Ogrody trwały w milczeniu i bezruchu przywalone białym nieskalanym śniegiem. A ogrodów było w Mieście tak wiele jak w żadnym innym mieście świata. Wielkie ich przestrzenie rozpościerały się wszędzie pełne alej, kasztanów, parowów, klonów i lip.

Ogrody roztaczały się na nawisłych pięknych wzgórzach i wznosząc się uskokami, coraz rozleglejszy, raz migocący milionami słonecznych pobłysków, kiedy indziej pogrążony w delikatnym zmierzchaniu królował między nimi wiekowy Park Cesarski. Stare przegniłe czarne belki poręczy nikomu nie wzbraniały podejścia nad samo urwisko na straszliwej wysokości.  Strome, ośnieżone mury opadały ku tarasom daleko w dole, te zaś rozpościerały się coraz dalej, coraz rozległej, przechodziły w nadbrzeżne zarośla nad szosą wijącą się obok wielkiej rzeki, a ciemna, znieruchomiała pod lodem wstęga wody niknęła tam, w mgiełkach, gdzie oko ludzkie nie sięgnie nawet z miejskich wyżyn,  gdzie siwe porohy, Sicz Zaporoska i Chersonez, i dalekie morze.

 W zimie, jak w żadnym innym mieście na świecie, spokój przenikał ulice i zaułki górnego Miasta na wzgórzach, i Miasta dolnego, co się rozłożyło w zakolu zamarzniętego Dniepru, a cały ten pomruk maszyn uchodził do wnętrza gmachów, łagodniał, huczał dość głucho. Cała energia, którą Miasto nagromadziło w ciągu słonecznego i burzliwego lata, przemieniała się teraz w światło. Od czwartej po południu światło zapalało się w oknach, w kulach latarń elektrycznych, w latarniach gazowych, w latarniach .z  ognistymi numerami domów nad bramami i w wielkich głuchych oknach elektrowni,  które  nasuwały myśl  o strasznej,  czczej, elektrycznej przyszłości człowieka, w wielkich oknach, przez które widać było machiny nieustannie obracające swe oszalałe koła, machiny, których dygot wstrząsał posadami ziemi. Miasto jarzyło się i migotało, i jaśniało rozświetlone i hulające, po całych nocach, aż do białego rana, rankiem zaś wygasało, odziewało się w dymy i mgły.

 Ale najwspanialej jaśniał biały elektryczny krzyż w rękach olbrzymiego Włodzimierza na Władimirskiej Górze, a było go widać z daleka, i często latem, w czarnej mgle, w pokrętnych rozlewiskach i zatonach starowinki-rzeki łodzie spostrzegły go między wiklinami i według niego odnajdywały wodną swoją drogę ku Miastu, ku jego przystaniom. Zimą krzyż gorzał w czarnej gęstwie nieba i zimno, niewzruszenie władał nad równinnymi przestworami moskiewskiego brzegu, z którym łączyły Miasto dwa ogromne mosty. Jeden — łańcuchowy, ciężki, Nikołajewski — wiódł na przedmieście za rzekę, drugi wysoki był, strzelisty, przyjeżdżały po nim pociągi z bardzo, bardzo daleka, stamtąd, gdzie rozpościerając pstrą swoją czapkę siedziała zagadkowa Moskwa.
 I oto zimą roku tysiąc dziewięćset osiemnastego Miasto żyło dziwnym, nierzeczywistym życiem, jakie — co bardzo prawdopodobne — nie powtórzy się już więcej w wieku dwudziestym. Wszystkie mieszkania za ceglanymi murami były przepełnione. Z dawien dawna tu zasiedziali stali ich mieszkańcy zaczęli się ścieśniać i ścieśniali się tak coraz bardziej, chcąc nie chcąc przyjmując coraz to nowych przybyszów zdążających do Miasta. A przybysze przyjeżdżali przez ten właśnie strzelisty most, stamtąd, od strony owych wilgotnych, tajemniczych zamgleń.

 Uciekali szpakowaci bankierzy ze swymi żonami, uciekali przedsiębiorczy handlowcy pozostawiając w Moskwie ludzi pewnych, którzy mieli przykazane utrzymywać kontakt z owym nowym światem rodzącym się właśnie w carstwie moskiewskim, kamienicznicy, co pośpiesznie, po cichu, przekazali swoje domy zaufanym plenipotentom, przemysłowcy, kupcy, adwokaci, działacze społeczni. Uciekali dziennikarze, moskiewscy i petersburscy, sprzedajni, chciwi, tchórzliwi. KokotM. Uczciwe damy z arystokracji. Ich wypielęgnowane córki, blade petersburskie ladacznice o karminowych umalowanych ustach. Uciekali sekretarze dyrektorów departamentów, młodzi kochankowie pederastów. Uciekali książęta i sklepikarze, poeci i lichwiarze, żandarmi i diseuse'y cesarskich scen. Cała ta rzesza przesączając się przez szczelinę brała kurs na Miasto.

 Przez całą wiosnę, od obioru hetmana poczynając, Miasto wypełniało się przybyszami. Po mieszkaniach spano na kanapkach i na fotelach. W bogatych domach zasiadały do stołu ogromne towarzystwa. Pootwierały się niezliczone sklepiki, paszteciarnie obsługujące gości do późna w noc, kawiarnie, gdzie można było wypić kawę i kupić kobietę, nowe teatrzyki rewiowe, w których wygłupiali się na estradach i śmieszyli publikę wszyscy najpopularniejsi aktorzy, którzy sfrunęli tu z obu stolic, otwarto znakomity teatr „Liliowy Negr" i niezrównany, do białego rana podzwaniają-cy talerzami klub „Marność" (poeci-reżyserzy-aktorzy-malarze) na Nikołajewskiej. Zaraz wychodzić zaczęły nowe gazety i najlepsze pióra Rosji pisywały w nich felietony, a w tych felietonach mieszały z błotem bolszewików. Dorożkarze po całych dniach wozili pasażerów od restauracji do restauracji, a wieczorami grały po kabaretach kwartety smyczkowe i w tytoniowym dymie jaśniały nieziemską pięknością twarze białych, wycieńczonych, zatrutych kokainą prostytutek.

 Miasto pęczniało, rosło, kipiało niczym zaczynione ciasto w dzieży. Aż do świtu szeleściły domy gry, a grały w nich osobistości petersburskie i osobistości lokalne, grali nadęci i wyniośli niemieccy leutnanci i majorowie, których rosyjscy bali się i szanowali. Grały niebieskie ptaki z moskiewskich klubów, grali ukraińsko-rosyjsey wiszący już na włosku ziemianie. W café „Maxim" dobywał ze skrzypiec słowicze trele czarujący a dorodny Rumun, oczy miał cudowne, pełne smutku, rozmarzone, o białkach aż błękitnych, włosy — jak aksamit. Otulone cygańskimi szalami lampy rzucały dwa światła — ku dołowi białe, elektryczne, na boki i ku górze — pomarańczowe. Pułap wybuchał gwiazdą błękitnego przykurzonego jedwabiu, w błękitnych lożach iskrzyły się wielkie brylanty i tęczowały rudawe syberyjskie futra. Pachniało palonym ziarnem kawowym, potem, spirytusem i francuskimi perfumami. Przez całe lato osiemnastego roku po Nikołajewskiej śmigali nadęci dorożkarze w wywatowanych kaftanach i sznurkiem pędziły automobile rzucając stożki światła. W witrynach sklepów kosmaciły się kwietne lasy, jak polana złocistej tłustości zwisały jesiotry, kusząco pobłyskiwały orłami i medalami butelki wybornego szampana „Abrau".
 
 I przez całe lato, przez całe lato pchali się i upychali nowi. Pojawili się biali i chrząstkowaci tenorzy o bezczelnych oczach, z niebieskawą wygoloną szczecinką na policzkach, w lśniących lakierowanych kamaszach; posłowie do Dumy Państwowej, k. o dźwięcznych nazwiskach, bilardziści-zawodowcy... Oprowadzali dziwki po sklepach, kupowali im szminki i damskie pantalony z batystu, z niebywałym rozcięciem. Kupowali dziewuchom lakier do paznokci.

 Wrzucali listy w jedyny dymnik, jaki był, przez niespokojną Polskę (sam diabeł, nawiasem mówiąc, nie wiedział, co się tam wyrabia i co to za państwo raptem takie nowe — Polska) do Niemiec, do tego wielkiego kraju solidnych Teutonów, błagali o wizy, przekazywali pieniądze, przeczuwając, że, być może, trzeba będzie jechać dalej i jeszcze dalej, tam, gdzie już na pewno nie dogoni ich straszliwy łoskot bitewny i werbel bolszewickich pułków. Marzyli o Francji, o Paryżu, zamartwiali się na myśl o tym, jak niesłychanie trudno tam dojechać, że to niemal niemożliwe. W jeszcze większą wpadali depresję, kiedy ogarniały ich owe straszne i niezupełnie jasne myśli, które nachodziły ich w czarne bezsenne noce na cudzych szezlongach.

 — A jeśli? a jeśli? a jeśli? pęknie ten żelazny kordon... I runie szara rzeka. Och, strach pomyśleć...

Myśli takie nachodziły ich, kiedy z daleka, z bardzo daleka dobiegały przytłumione armatnie wystrzały: pod Miastem nie wiedzieć czemu strzelano przez całe olśniewające, upalne lato, kiedy wszędzie niezawodnie strzegli ładu metaliczni Niemcy, a w samym Mieście nieustannie słyszało się przygłuszoną palbę z dalekich przedmieść: pa-pa-pach.

 Kto i do kogo strzela — nie wie nikt. Strzelano nocami. A we dnie wracał spokój, od czasu do czasu przechodził główną ulicą, Kreszczatikiem albo Władimirską, pułk niemieckich huzarów. Ach, cóż to był za pułk! Kudłate bermyce nad dumnymi obliczami, łuskowate pasy obramiały podbródki jak wykute z kamienia, strzały rudych wąsów sterczały ku niebu. Konie w szwadronach tej samej maści, rosłe gniadosze, a szaro-niebieskie kurtki tak leżały na sześciuset jeźdźcach jak spiżowe mundury ich krępych germańskich wodzów na pomnikach miasteczka Berlin.

 Na ich widok serca rosły, uspokajali się i mówili do dalekich bolszewików ze złośliwą satysfakcją szczerząc zęby zza pogranicznych drutów kolczastych: — Ano, spróbujcie!

 Nienawidzili bolszewików. Ale nie tą nienawiścią twarzą w twarz, kiedy nienawidzący chce walczyć i zabijać, ale nienawiścią tchórzliwą, syczącą, zza węgła, z ciemności. Nienawidzili po nocach, zasypiając wśród niejasnych lęków, nienawidzili we dnie czytając w restauracjach gazety pełne opisów tego, jak to bolszewicy strzelają z mauzerów w potylice oficerom i bankierom i jak to sklepikarze sprzedają w Moskwie koninę, która jest zarażona nosacizną. Nienawidzili wszyscy — kupcy, bankierzy, przemysłowcy, adwokaci, aktorzy, kamienicznicy, kokotki, lekarze, posłowie do Dumy Państwowej, inżynierowie i literaci...

Byli tu oficerowie. Oni także uciekali, z północy i z zachodu — z byłego frontu — a wszyscy podążali do Miasta, było ich bardzo wielu i gromadziło się coraz więcej, ryzykując życie, bowiem im, w większości bez grosza przy duszy, za to z niezatartym piętnem swej profesji, najtrudniej było zdobyć fałszywe papiery i przedostać się przez granicę. A jednak udawało im się przedrzeć i zjawiali się w Mieście, zawszeni i zarośnięci, spojrzenia mieli zaszczute, dystynkcje pood-pruwane, urządzali się jakoś w Mieście, żeby móc jeść i żyć. Byli między nimi dawni rdzenni mieszkańcy Miasta, którzy powracali z wojny do swoich rodzinnych domów marząc, jak Aleksiej Turbin, tylko o jednym — wypocząć, wypocząć i budować od nowa nie żołnierskie już, ale zwyczajne ludzkie życie, były też setki i tysiące innych, takich, co już ani chwili dłużej nie mogli pozostawać w Moskwie czy Petersburgu. Jedni — kirasjerzy, kawalergardzi, oficerowie gwardii konnej i gwardyjscy huzarzy — z łatwością wypływali w zbełtanej pianie wzburzonego Miasta. Hetmańska eskorta nosiła fantastyczne szlify, a przy hetmańskich stołach zasiadało do dwustu ludzi o wybrylantynowa-nych przedziałkach, ze złotymi plombami w żółtych, wygniłych zębach. Kto się nie znalazł w eskorcie, ten się odnajdywał w kosztownym futrze z bobrowym kołnierzem, w półmroku zastawionych dębowymi meblami mieszkań w najwytworniejszej dzielnicy Miasta — na Lipkach, w restauracjach i pokojach hotelowych...

 Inni — sztabskapitanowie z piechoty, z pułków, które wybito albo które się rozpadły, dziarscy huzarzy liniowi jak pułkownik Naj-Turs, setki praporszczyków i podporuczników, eks-studentów, jak Stiepanow-Karaś, których wojna i rewolucja wytrąciły z kolein życia, po-rucznikowie, także byli studenci, ale dla uniwersytetów na zawsze już straceni, jak Wiktor Wiktorowioz Myszłajewski. W szarych postrzępionych szynelach, z nie zagojonymi jeszcze ranami, z cieniem śladu po zdartych naramiennikach przyjeżdżali do Miasta i u własnych czy obcych rodzin spali na fotelach przykrywając się tymi szynelami, pili wódkę, krzątali się, o coś tam zabiegali i kipieli z wściekłości. O, ci nienawidzili bolszewików nienawiścią płomienną, żarliwą, taką, co to może popchnąć do bójki.

 Byli i junkrzy. W chwili wybuchu rewolucji w Mieście istniały cztery uczelnie junkierskie — saperów, artylerii i dwie szkoły piechoty. Rozpadły się, przestały istnieć w łoskocie żołnierskiej palby, wypluły na ulicę poturbowanych świeżo upieczonych maturzystów, studentów, co ledwie rozpoczęli studia, już nie dzieci, jeszcze nie dorosłych, nie cywilów i nie wojskowych, takich ot, jak siedemnastoletni Nikołka Turbin...