s. Helena Tarasowicz z d. Fudakowska
ze zgromadzenia Sióstr Sacre-Coeur.

Helena Tarasowicz z d. Fudakowska

Powołanie małżonki
do życia zakonnego...

Fragment wspomnień cioci Lutki,
siostry mojego pradziadka Kazimierza Fudakowskiego
Kijów 1917-18 r.





Lato 1917 r.

...Wreszcie 10-go sierpnia telegram z Dżygówki Stanisławów Jaroszyńskich: “jestem z oddziałem chorych, przyjeżdżaj...”.  Tego samego dnia w południe wyjeżdżam [z Kijowa].

W 24 godz. stanęłam w Dżygówce, na głębokim Podolu, za Jampolem, prawie na granicy Besarabii.

Serce tłukło się z niecierpliwości, z radości i utęsknienia. Kostuś stał na ganku – czekał – jeszcze chwila, jakże Go uściskam.

Wyskoczyłam z powozu z wyciągniętymi rękoma, lecz chwilkę stanęłam – serce się ścisnęło... to On? To Kostuś? Ten cień człowieka? Ten kościotrup?...

I nic sobie nie powiedzieliśmy, tylko w długim milczącym uścisku zawarliśmy radość, ból, i wszystkie potężne uczucia, co serca rozpierały. Wynędzniały, zupełnie wyczerpany, przyjechał do Dżygówki z kilku ułanami i rannymi końmi. Powolutku dowiadywałam się prawdy. Krechowce – obrona Stanisławowa – potem 2 tyg. forsownych marszów w zupełnym głodzie  (nie było czasu ani możliwości palenia ogni, bo Niemcy następowali tuż) stawały przedemną w barwnym i okrutnym obrazie. Ułani mieszkali w oficynie, my we dworze. Kostuś godziny całe spędzał z ułanami, troszcząc się o nich, a równocześnie podwładny prostemu kapralowi. I ja musiałam chodzić do nich, częstować papierosami i słuchać opowieści wojennych.

Po dwóch tygodniach powróciliśmy do Kijowa, gdzie lekarz orzekł, że mąż mój musi być poddany operacji przepukliny wywołanej kopnięciem konia. I następnie pół roku musi wypocząć, bo organizm, a szczególnie serce jest wyczerpane. Operacji dokonano dopiero w pierwszych dniach grudnia, wcześniej serce nie zniosłoby narkozy. (...)

Pędziliśmy więc życie ciche i spokojne. Mieszkała z nami moja kochana, nieoceniona teściowa. Stosunek nasz wzajemny był stosunkiem matki do córki. Z jedyną siostrą Kostusia, Kasią Cywińską i jej mężem kochaliśmy się jak rodzeństwo.(...) Oczywiście głównym tematem z moim Mężem, to nasze Wojsko, perspektywy Sprawy Polskiej. W miarę powrotu do sił wzrastała niecierpliwość ofiarnego czynu...

Tak było z zewnątrz. Lecz w duszy mojej dziwne jakieś i tajemne poczęły się dziać rzeczy. Ogarnęło mnie jakieś nowe niezależne ode mnie życie. Z tajemnych głębin biły pragnienia, tęsknoty oddania się Bogu, wierniej łączenia się z Nim, częściej, goręcej. Jak niknąca i powracająca fala zalewała duszę pociągająca Jezusowa Łaska.

Byłam sama sobie świadkiem, życie moje szło podwójnym korytem: jedno zewnętrzne oddane całkiem tej przeogromnej Miłości, która coraz ściślej z Mężem mnie jednoczyła – drugie wewnętrzne, porywające mnie poza krąg ziemskiego przywiązania.

To działanie Boże coraz silniejsze rozpierało mi duszę. Stawało się też coraz jaśniejsze: muszę się oddać bezwględnie Bożej miłości, ale jak? Przecież kocham Męża miłością Bożą, wyzutą z egozimu – czy tego nie wolno? – co robić? – co to znaczy?... – i powolutku coraz jaśniej rozumiałam, że miłość ludzka musi ustąpić... Ale jak?...

Tak jak człowiek zamyka oczy przed rażącym światłem błyskawicy, tak i ja oczy zamykałam przed coraz jaśniejszą oczywistością: Kostuś musi ustąpić... Boże mój... ale jak... Serce się ściskało, dusza cofała się z przerażeniem ... bo czuła jakąś straszliwą bolesną tajemnicę, która serce w strzępy darła, a równocześnie pociągała nieprzepartą siłą. To wszystko było we mnie, żyło, przewalało się w mojej duszy samotnej, oszołomionej... W listopadzie 1917 r. przyjechał do Kijowa przewielebny o. Jan Rostworowski, by dać Sodalicji Pań Dzieci Maryi rekolekcje.

Postanowiłam po prostu otwarcie przedstawić Mu ten stan duszy i poprosić o radę. Nie znałam Ojca. Nigdy z nikim o takich moich intymnych sprawach nie rozmawiałam – czułam się trochę onieśmielona – ale, biorąc na odwagę, poprosiłam Ojca o chwilę rozmowy poza konfesjonałem. Chętnie sie zgodził. Widzę jeszcze ten pokój na probostwie św. Aleksandra w Kijowie, siedzę na kanapie za stołem, Ojciec obok stołu, bokiem do mnie, słucha uważnie, nie patrząc na mnie. A co ja mówię?... Nic, a tylko mówię o nas, o naszym pożyciu, o naszej miłości... i raptem urywam zażenowana... wstaję, przepraszam – a Ojciec mówi: ‘To tak miło słyszeć o prawdziwym szczęściu, o prawdziwej małżenskiej miłości’. I żegnamy się. Wychodzę czegoś zawstydzona i niezadowolona... właściwie wizyta chybiona...


Kościół św. Aleksandra w Kijowie
Tego samego dnia wieczorem napisałam do O. Rostworowskiego długi list, opis mego dotychczasowego życia zewnętrzengo i wewnętrznego z podkreśleniem ostatnich czasów, gdyż czuję wzmożoną działalność łaski we mnie. Nie umiałam i znów nie śmiałam powiedzieć, że Jezus chce mnie wyłącznie dla siebie. Rezultat listu był taki, że Ojciec zaprosił mnie do konfesjonału i po zwykłej spowiedzi wypytawszy sie jeszcze o parę szczegółów, powiedział: ‘Widać z tego wszystkiego, że Pan Jezus chce mimo wszystko jeszcze coś dla Twojej duszy zrobić’.

Rekolekcje, które o. Rostowrowski dał Paniom w połowie roku były przepiękne. Odbywały się w prywatnej kapliczce w mieszkaniu Pani Jaroszyńskiej na Chreszczatiku. Pań zebrało się około stu, pełen salon-kapliczka, pełne pokoje obok. Ja mało mam czasu na skupienie, na myślenie o sobie, bo jako sekretarka Sodalicji muszę o drugich myśleć. Uderza mnie jedna nauka, a raczej jedno jej zdanie: ‘Moje Panie, kto może niech rozumie: niech między Wami a tym, co kochacie... ojczyzna – mąż – dzieci... zawsze Chrystus stoi’. On już stawał między mną a moim mężem i nie było to dziełem mojej pracy, moich wysiłków, ale ciche zwycięskie wsunięcie się mego Boga między mną, a stworzeniem.
Ul. Chreszczatik - zdjęcia z 1915 r.

Ul. Chreszczatik - zdjęcia z 1915 r.

Chreszczatik od strony rynku Besarabskiego, w tle kościół św. Aleksandra.




 
Latem 1918 roku stało się to, co moje serce przeczuwało, a przed czem z lękiem się cofało: Pan Bóg odebrał mi moje najgłębsze, jedyne ukochanie, zabrał mi mojego Kostunia. To było to, do czego uczucia Chrystus Pan od tak dawna przygotowywał, coraz większymi łaskami, coraz wyraźniejszym wołaniem.

Wołał On – a ja odpowiadałam, że gotową jestem, do czego... wyraźnie nie wiedziałam, ale przeczuwałam, że miłość ziemska jest tą zaporą – dzielącą mnie od Chrystusa, miłość przez Niego błogosławiona. Pamiętam z jakim dziwnym lękiem w Wlk.Tygodniu raptem stanęłam przed tą prawdą: Kostuś choć po Bożemu kochany jest przeszkodą do oddania się Bogu. Czy można to napisać, że mnie to bolało, jakoś żal serce ścisnął o moje Kochanie – dziwne uczucie mną owładnęło. Pamiętam rozmawiając jesienią z o. Rostworowskim mówiłam mu, że wyraźnie czuję, że Chrystus Pan szeregiem Łask niezwykłych do czegoś przygotowuje, ale do czego?... Nie śmiałam powiedzieć, że przeczuwam śmierć mojego męża – ale to wiedziałam. O. Rostworowski tak cudownie powiedział, że między nami, a tym co kochamy, powinien zawsze Chrystus stać. Chrystus był między nami, stopniowo coraz wyraźniej Go widziałam, aż zupełnie Kostusia sobą zakrył...

Nie ma mojego kochania... chwilami mówię to sobie i nie wierzę. A jednak, jednak tak zupełnie co innego ze mnie się robi, tyle zmian, a ja jeszcze wierzyć nie mogę, że zabrano mi tego, którego tak bezmiernie kochałam, to moje wymarzone jedyne szczęście.

Miała rację Ciotka Maryś mówiąc, że jestem une grande amoureuse – bo miłość to moje życie. Dziwnie Bóg trafia cierpieniem w najczulszą stronę, jak u mnie w s e r c e. Czy mogę wyrazić gamę bólu, którem łzy codziennie wyciska z oczu? Ale też czy da się opisać to, co łaska i miłość Jezusowa we mnie działa... Czemuż nie mam możności wyrazić tę mieszaninę bezdennego smutku z tą błogością, takim weselem, że krzyczeć bym chciała ludziom Miłosierdzie Boże. Och, Jezus chce być moim Panem wyłącznym i On mnie kocha tak bezmiernie. Mnie tak okropnie nędzną. Czy kto zrozumie ten podziw dla dzieła Bożego i ten niezmierny lęk przed moją słabością i złością, która może zepsuć Jego dzieło. Od pierwszej sekundy po otrzymaniu wiadomości o śmierci Kostusia, wiedziałam, ze to Pan Jezus usuwa to, co na przeszkodzie stało, druzgocze ziemskie szczęście i życie, żeby mnie powołać do innego sobie oddanego życia. Mam wrażenie, że ta myśl jak światełko na razie rozświecała mi ciemności smutku. Obecnie smutek zamienia w szczęście. Dla mnie najważniejsze jest to, że o. Rostworowski wyraźnie w liście swoim mówi, że Bóg chce mnie powołać do swojej wyłącznej służby, w jakiej formie nie wie...


* * *
...Aż kiedyś po jakiejś wiadomości z frontu (o ile pamiętam bitwa pod Marną, wrzesień 1914 rok). Kostuś znienacka spytał:

- Pamiętasz Lutuś, nasze zaręczyny (16.01.1906 r.) i Twoje zapytanie – gdyby było wojsko polskie, Pan byłby ułanem?... Teraz chwila – będzie Polska i ja muszę być ułanem. Lutuś pamiętasz?...

- Tak, pamiętam i Ty będziesz ułanem, pójdziesz – przyrzekam oporu stawiać nie będę, pomogę sama. Polska potrzebuje ofiar – czuję to.



Cicho, uroczyście szumiały odwieczne jodły, na cmentarzu w Winnicy. Szumiały ułanom bohatersko poległym pod Kaszawą 14 kwietnia 1918 roku.

Pierwszego maja 1918 roku złożyłyśmy do grobu Tego, którego dusza streściła się w ostatnim okrzyku, gdy trafiony kulą dum-dum osunął się z konia: ‘Ku chwale Ojczyzny... Jezus, Maria – Lutuś...’

* * *

Niedługo potem c. Lutka wstąpiła do Sióstr Sacre-Coeur we Lwowie... Na zdjęciu cztery rodzone siostry Fudakowskie, s. Helena siedzi po prawej stronie. Po lewej stoi Teresa Rostworowska, matka o. Tomasza Rostworowskiego SJ, później legendarnego kapelania oddziałów szturmowych Powstania Warszawskiego.

Cztery siostry Fudakowskie, po prawej stronie siedzi s. Helena.
do góry