Fragment wspomnień
mojego pradziadka
Kazimierza Fudakowskiego



Dzieciństwo na Kresach..

Letnie wakacje w Chełmskim

Zapewne, jak każde wspomnienia z młodości spisywane w starszym wieku, tak też i moje mogą uchodzić za jednostronne, a w oczach tego, kto je odczyta, uczynią być może wrażenie jakiegoś tendencyjnie sztucznego pozłacania życia, które przecież miało, bo musiało mieć, obok jasnych, ciemne swoje strony. Oczywiście były ciemne strony tego życia. O nich będę mówił przy innych okolicznościach.

W tym miejscu jednak, gdzie spisuję fragmenty mej wykluwającej się młodości, świadomie przytaczam to, co było źródłem pogodnej radości i wesela nas młodych.

Dzieje bowiem dzisiejszej epoki tak dalece pogrążyły życie w odmęcie trosk, a radości sprostaczyły, że dobrze jest czasem przypomnieć sobie na czym polega różnica między prostactwem i prostotą. I że nie tylko w pijackim nastroju można odczuć przemijającą radość życia. (Pradziadek pisał swe wspomnienia tuż po II wojnie światowej, w nowo nastałej rzeczywistości Polski Ludowej – przyp. KB)

Prostota w obcowaniu ludzkim jest w dużej mierze wyrazem prawości, a prawość rozwijać się może tylko w zaufaniu, że pewne prawa i obyczaje są w poszanowaniu ogólnym. W tym rozumieniu prawość jest dzieckiem zaufania. Zaufanie zaś ginie wtedy, gdy zapanowuje wszechmoc kłamstwa, oszustwa, gwałtu i łamania zasadniczych praw moralnych. Tam zaś, gdzie nie ma zaufania i prawości, zjawia się wieczny niepokój. I w tym niepokoju rodzą się dziś i wychowują dzieci, w niepokoju żyją młodzi, niepokój śmiertelnie zagryza ludzi starszych. Radości być nie może, gdy hasłem życia staje się nakaz: czyń drugiemu, co tobie jest miłe, albo co miłe jest władzę dzierżącemu.

Nasza młodość upływała jeszcze pod hasłami: czyń drugiemu, co jemu jest miłe. I z tego źródła pochodziła nasz radość. Dając zaś jej obraz, stawiam przed oczy mym dzieciom i wnukom nie kłamstwo lecz prawdę.



Pradziadek Kazimierz z moją mamą, Izabelą,
przed domem w Krasnobrodzie na Roztoczu,
ok. 1942 r.



... z moją babcią (bunią) Różą i młodszą siotrą mamy, Dorotą (w wózku),
nb. moją matką chrzestną. Sierpień 1942 r.
Może tych kilka słów wyjaśnienia uchroni mnie przed zarzutem szminkowania lub idealizowania przeszłości. Wakacje letnie były u nas w Uhrze (koło Chełma) okresem ożywionego życia towarzyskiego na wsi. Zjeżdżała się młodzież i krewni, dwory zapełniały się i tętniły życiem, jakie młodzież ze sobą wnosiła. Zajęta była sportem, w którym prym trzymał wtedy tenis, wycieczki w okolice i w zależności od środowiska, rozrywki umysłowe, literackie, muzyczne, tańce i nierozłączne z młodością kochanie. Jak świat światem i odkąd człowiek go ożywia, zawsze miłość w młodym wieku była czarodziejką, która w różnych epokach obyczajowych i kulturalnych różne formy przybierała. Ona też jest elementem, który mimo, że jest wieczny, dla każdego pokolenia jest jak gdyby objawieniem, tym pierwszym, dla innych nie znanym, bo zawsze przez każdą młodość z całym urokiem odkryć i tajemnic znowu odkrywanym, tyle, że w każdym pokoleniu i w każdej epoce inną postać przybiera. Zmysły grają w nim rolę zaczynu, który w duszach prawych sprawia, że uczucie lśni, olśniewa barwami, blaskami i czarem uniesień, szlachetnych porywów i czynów. W moim pokoleniu miłość taką była - przez co nie chcę powiedzieć, że wśród dzisiejszej młodzieży taką nie jest, ale że myślą sięgam do mojej młodości, przeto do niej me uwagi odnoszę. Tak się okoliczności złożyły, że w owym czasie w wielu domach była dorastająca młodzież, odpowiadająca naszemu wiekowi. Wśród nich wymieniam przede wszystkim dom ks.ks. Mieczysławostwa Woronieckich w Kanim. I tam, jak u nas, rodzina składała się z rodziców i 8-orga dzieci, z których najstarszych troje Adam, Mita i Jan odpowiadali naszemu wiekowi. Księżna Mura, z domu Drohojowska, była we wdzięku, prostocie i ujmującej gościnności niezrównana. Przy tym, mimo ośmiorga dzieci, które na świat wydała, czarowała swoją urodą. Tam właśnie zbierała się grupa młodzieży męskiej, z którą zbliżyliśmy się gustami i aspiracjami. Wśród niej Adam, późniejszy dominikanin, Ojciec Jacek Woroniecki, prym trzymał. Z tego okresu datuje się moja z nim przyjaźń, która przetrwała próbę 50 lat życia odmiennego dla każdego z nas. Rok temu umarł, a na rok przed śmiercią, w cichości obchodziliśmy 50 letni jubileusz naszej przyjaźni.


 

Pradziadek Kaziemierz i o. Jacek Woroniecki OP na spacerze
przed domem pradziadków w Krasnobrodzie na Roztoczu, lata 20-te.

Wśród męskiej młodzieży, oprócz domowej, spotykaliśmy Rostworowskich z Milejowa, Antoniego i Wojciecha, Józefa Puzynę z Hrymiacza, Karola Rostworowskiego, naszego późniejszego szwagra, obu Wielowiejskich, Jerzego i Józefa, Kowerskiego Stanisława z Duba, Augusta Popławskiego z Łysołaj, Korsaków i innych przygodnych. Wśród panien wymienię te które tworzyły stałą drużynę. Były to, oprócz, dwóch domowych, Mity i podrastającej ślicznej Elżbiety, zwanej Bubą, dwie Wołowskie, z których jedna została później naszą bratową, dwie urocze Dolińskie, Zofia i Róża, Irena i Maria Morawskie, Róża i Aleksandra Orsecianki, Maria Przanowska i dwie moje siostry Julia i Teresa. Bakcyl wesołości w tym gronie wprowadzał późniejszy mój szwagier Karol Rostworowski, który z powołania i uzdolnienia był muzykiem i kompozytorem. Wieczny student politechniki w Rydze, pełen był dowcipów i kawałów, a gdziekolwiek słyszało się wybuchy śmiechu, na pewno była to sprawa Karola. Grono to miało swoich poetów w osobach Puzyny i Wojciecha Rostworowskiego. Zbieraliśmy się na konkursy literackie, których celem były lekkie utwory w formie nowelek. Ale punktem kulminacyjnym były imieniny pani domu, 2 sierpnia. Na ten dzień zjeżdżaliśmy się w komplecie. Z Zamościa sprowadzano znaną orkiestrę złożoną z kilku braci Blumów, świetnie grających do tańca. Tańce składały się z wolnych i zamawianych. Wolnym był walc, zamawiane kontredana i mazur. Zamawiane, to znaczy, że każdy tancerz musiał do przewidzianego tańca zaprosić tancerkę. Oczywiście ambicją każdej panny było mieć wszystkie tańce zamówione. O takie tańce ubiegano się już zawczasu, a kto tego nie uczynił ryzykował, że zostanie na lodzie. Panny miały karnety, w których młodzież wpisywała zamówione tańce. Szczególnie ubiegano się o pierwszego mazura, po którym z tancerką szło się do kolacji. Trzeba było nieraz widzieć dumny wyraz panny, która odprawiała z kwitkiem petenta, pokazując karnet całkiem zapisany. Na tym tle oczywiście rozgrywały się intrygi zalotów, i one uwieczniane były w lirycznych utworach Puzyny i Wojtka Rostworowskiego. Wódki na takich zabawach w ogóle nie było, bywały natomiast napoje chłodzące, a wśród nich czasami lekkim winem zaprawiana bola owocowa. Śliczne przyjęcia dawała dla młodzieży p. Maria Orsetti, z domu Jełowicka w Swierżach. Były to parodniowe zabawy, przeplatane grą w tenisa, spacerami w pięknym parku nad Bugiem, a wieczorem tańcami. Pani domu miała dar nie tylko ujmowania młodzieży, ale trzymania jej w karbach dobrego obyczaju. Czyniła to łagodnie z uśmiechem i z tak rozbrajającą prostotą, że najbardziej obyty młodzieniec tracił wobec niej pewność siebie. Zdarzyło mi się kiedyś w rozbawieniu siąść na fotelu wśród pań z pewną nonszalancją, która dziś uchodziłaby za wzór umiarkowanych i swobodnych ruchów. Pani Orsetti, która obcując z nami zdawała się być stale pochłonięta szydełkową robotą, raptem podniosła głowę i z miłym uśmiechem, skierowanym do mnie zapytała:"czy pan (wymieniła moje zdrobniałe imię) przy paniach nogi także i na stół zakłada?" i nie czekając na odpowiedź dalej szydełkiem kręciła, jak gdyby chodziło o zwykłą informację. Ja zaś nie tylko zrozumiałem i zapamiętałem naukę, ale śmiejąc się i całując ją w rękę odrzekłem: "dziękuję pani, nie, na pewno nie". I tak bez surowości i belferskiej pedanterii umiała, nie raniąc, osadzać młodzież i stać na straży jej dobrego obyczaju.