Fragmenty wspomnień
mojego pradziadka
KazimierzaFudakowskiego



Dzieciństwo na Kresach...
Turbów, Kijów - lata szkolne


Wkrótce jednak, te jasne dni mego dzieciństwa przesłaniać zaczęły ciemne chmury smutku. Mama nasza zapadła na zdrowiu. Jak się okazało, zaraziła się gruźlicą od Szwajcarki, p. Idy, zacnej nauczycielki starszych sióstr, która wkrótce po opuszczeniu naszego domu zmarła w Szwajcarii. Odtąd, co roku wysyłano Mamę na południe, gdzie zimę spędzała. W okresie tych kilku lat Ojciec przeniósł się do Turbowa, gdzie objął administrację trzeciej z kolei cukrowni zakupiwszy jeszcze uprzednio, bo w 1872 roku Krasnobród (w Zamojskim), a potem w 1889 roku od brata Mamy naszej, wuja Stanisława Bielskiego Uher, gdzie zamierzał z całą rodziną, po wyzdrowieniu Mamy, osiąść na stałe. Powrót do ziemi bliskości majątków Klesztowa i domu.

Po śmierci naszej Mamy, kierownictwo domu obięła zastępczo siostra Ojca, ciotka Helena Morgulcowa. Nie uchybię w niczym jej zacnej pamięci, stwierdzając, że wiało na nas od niej chłodem surowości i oschłości. Sama wykształcona, chciała nasze wychowanie ująć w karby spartańskiego, bez mała, obyczaju. Duchowo była przeciwieństwem naszej Mamy. Mnie z nauczycielem z nieprawdziwego zdarzenia przeznaczono piętro drugiego skrzydła. Bo też i słabą stroną wychowania domowego w polskim domu był dobór pedagogów, o ile Matka osobiście nim nie kierowała. Dzięki odległości, jaka nas od niej dzieliła, nigdy nie widziała, co “pedagodzy” w pokojach szkolnych z nami wyczyniają. Tym pierwszym pedagogiem, po śmierci Mamy był niejaki pan Witkowski wychowanek junkierskiej szkoły piechoty w Odessie, dla którego ideałem była musztra, parada, lakierowane byty z cholewami, wąsy zakręcone “w szpic” zlepione pomadą węgierską. Lekcje nasze upływały na wybębnianiu na stole capstrzyków, werbli i innych koszarowych kunsztów. Po takiej lekcji szybko przebierał się w owe lśniące buty z cholewami i udawał się na spacer. Nie wiedziałem, że celem była panna, służąca mojej Mamy, niejaka pani Szarlota. Któregoś dnia przyniósł mi ze spaceru cukierki i zamiast lekcji, kazał mi odnieść Szarlocie liścik. To mi się bardziej podobało, niż nauka czytania po rosyjsku i odtąd, nie wiedząc o tym stałem się “postillon d’amour” mego pedagoga. Może by to dłużej trwało, gdyby nie ciotka Helena, która wpadła na trop tych amorów i kiedyś, gdy znowu pędziłem z bilecikiem do Szarloty zastąpiła mi drogę, zapytując, dokąd i po co tak biegnę? Z całą nieświadomością odpowiedziałem, że z listem pana Wikarskiego do Szarloty. Oczywiście, listu tego już nie odniosłem, ale na drugi dzień, pan Wikarski z kuferkiem i butami dom nasz opuścił. Później dowiedziałem się, że przyłapano ich oboje “in flagranti” tej samej nocy.

Po tej nieudanej próbie pedagogicznej, mój Ojciec ze stryjem Bronisławem postanowili utworzyć w naszym domu wspólną szkołę przygotowawczą dla mojego brata Leona, stryjecznego brata Hermana i dla mnie. Ojcowie nasi zgodzili bardzo polecanego im pedagoga pana Szpakowskiego, który rozpoczął z nami naukę. I rzeczywiście nauczył nas tak, że w 1892 roku zdaliśmy egzaminy do 3-ej klasy gimnazjum w Kijowie, ale to półtora roku trwające kształcenie było po prostu obozem karnym. Szpakowski był zwyrodniałym sadystą, bił nas rózgami tak, że mieliśmy stale ciało pokryte czarnym strupem i sińcami, a uszy poobrywane. Sterroryzowani, nie śmieliśmy pisnąć o tym nikomu. Ojciec rzadko w domu bywał a ciotka, stwierdziwszy, że zapanował surowy reżim i dyscyplina po Wikarskim, nigdy na piętro do nas nie zaglądała i nie słyszała krzyków, jęków i płaczu, jakie się tam rozlegały. Tylko dla ścisłości wspominam o tym fragmencie mego życia w dzieciństwie, który pozostawił ponure wspomnienia i na nim kończę.

Po dwóch latach od śmierci naszej Matki, Ojciec ożenił się z panną Anną Wańkowiczową z domu Wolmer z Wodoktów na Żmudzi, wdową po Ś.P. Stanisławie Wańkowiczu. Motywem, który ojcem kierował było dorastanie córek i brak pani w domu rodzinnym. Z tego małżeństwa urodził się nam przyrodni brat Józef, przyszły profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, który od wczesnego dzieciństwa tak ujmował nas sercem, szlachetnością, prawością i przywiązaniem do rodziny, że uznaliśmy w nim rodzonego brata.

.W 1892 roku wstąpiłem do gimnazjum w Kijowie. Z tą chwilą rozpoczął się dla mnie okres szkolny. Jak już na wstępie zaznaczyłem, zamieszkaliśmy z bratem Leonem u profesora Zawistowskiego Rosjanina. Pani Zawistowska – przyznaję – troskliwie się nami opiekowała, stronę pedagogiczną pozostawiając mężowi, sama nie tylko dbała o nasze materialne wygody, ale pilnie śledziła przebieg naszych nauk w szkole. Nigdy złego słowa nie usłyszeliśmy od niej, owszem, jak tylko mogła starała się nas otoczyć troskliwą opieką. Nie wiem, dlaczego oddano mnie najpierw do najodleglejszego 3-ciego gimnazjum, położonego w dzielnicy Kijowa nad Dnieprem, zwanej “Padołem”. Brat mój Leon wstąpił do szkoły realnej, w której gmachu na palcu Michajłowskim Zawistowscy mieli obszerne mieszkanie. W szkołach kijowskich nie prześladowano Polaków, jak to się działo wówczas w szkolnictwie Królestwa Kongresowego, zwłaszcza za rządów słynnego kuratora Warszawskiego Okręgu Naukowego Apuchtina.

Nauka łatwo mi przychodziła, a wyszedłszy z pod katońskiej ręki Szpakowskiego, miałem uczucie bezpieczeństwa osobistego i pewności, że nic mi nie zagraża. Zresztą pilnością w nauce od początku starałem się ująć moich nauczycieli. W trzeciej klasie, do której wstąpiłem rozpoczynała się również nauka greckiego, bowiem łaciny uczono już w drugiej klasie. Język grecki wykładał nauczyciel oryginał, z pozoru rubaszny i surowy, ale w gruncie rzeczy dobry człowiek. Dziwactwo jego polegało na zupełnym lekceważeniu obowiązujących przepisów szkolnych. Nauczyciele gimnazjalni w owym czasie wykładali w gimnazjach rosyjskich w granatowych frakach ze złotymi guzikami, aksamitnym kołnierzem i w czarnej krawatce frakowej. Każdy z nich wchodził do klasy z wielkim dziennikiem klasowym, w którym stawiał stopnie z przedmiotu. Otóż tego wszystkiego mój profesor greki, którego nazwisko brzmiało “Baszko” nie cierpiał i jak mógł wyrażał pogardę dla obowiązujących przepisów w ten sposób, że w dzienniku przeznaczonym na stopnie z nauki, stawiał stopnie za sprawowanie, ale nie z greki. Przekonałem się po raz pierwszy o tym na sobie, gdy bawiąc się pod ławką rzemykiem od tornistra, usłyszałem gruby głos profesora: “Obrzydliwe chłopczysko! Stawiam ci pałkę z greki za to, że się bawisz rzemykiem pod ławką”. Wrażenie było piorunujące, bo wspomnienie terroru Szpakowskiego jeszcze działało. Wydawało mi się, że mnie za taki stopień z gimnazjum wypędzą i jak dzieciak rozpłakałem się. Koledzy mnie uspokoili, zapewniając, że to są tylko żarty i że w cenzurze kwartalnej profesor z tym liczyć się nie będzie. Jakoż mieli rację. Pałki i dwójki wnoszone do dziennika sypały się na klasę za byle hałas. Któregoś dnia, zirytowany, zapowiedział, że całej klasie stawia pałkę i rzeczywiście przeciągnął w dzienniku od góry do dołu jednolitą, grubą kreskę, która miała być pałką z greki. Jednocześnie, prawdziwie stopnie stawiał w prywatnym notesie. Kilka razy zapytywał mnie z miejsca, nie wywołując do katedry, na co dobrze odpowiadałem, choć w oficjalnym dzienniku nigdy więcej nigdy nie dawał mi więcej, niż dwójki. Gdy przyszło do rozdania kwartalnych cenzur, ze zdziwieniem spostrzegłem, że z greki dostałem czwórkę. Wtedy dopiero profesor uśmiechną się do mnie i rzekł: “No, co bekniesz sobie może?!”


Trzecie Gimnazjum (obecnie Centrum Kultury Dziecięcej) przy Kontraktowej płoszczy na kijowskim Padole (do 1917 r.: Aleksandrowskaja pł.). Prawy  róg budynku Gimnazjum wychodzi na ul. Pokrowską.
Z klasy do klasy przechodziłem bez egzaminów, na co regulamin pozwalał w wypadkach, gdy uczeń miał w rocznej cenzurze przeciętnie nie mniej niż czwórkę. W piątej klasie dostaliśmy nowego nauczyciela greki, który dla niezbadanych powodów wziął mnie na kieł, mimo że przedmiot umiałem. Byłem już zupełne otrzaskany z obyczajami szkolnymi, mimo to zaczepki profesora drażniły mnie. Któregoś dnia wezwał mnie do katedry i kazał mi mówić wszystko, co wiem o słowie, “kai”, co znaczy po polsku “i”. Odpowiedziałem, lecz okazało się, że nic nie umiem, za co dostałem pałkę. Po powrocie do domu opowiedziałem pani Zawistowskiej o szykanach profesora. Oburzona, zerwała się z krzesła, zabroniła mi wracać do gimnazjum, zapewniając, że w przeciągu dwóch dni będę przeniesiony do I-ego gimnazjum, które uchodzi w okręgu za najlepsze. Była przyjaciółką żony kuratora okręgu, bywała u niej na herbatkach i najwyraźniej na ten wpływ liczyła. Nie czekając tedy udała się natychmiast do kuratora, od którego wróciła z triumfem, wołając z daleka: “Pojutrze zgłosisz się w I–ym gimnazjum, jesteś tam przyjęty!” I tak się też stało. Tymczasem, o tym przeniesieniu w III-im gimnazjum nic nie wiedziano i notowano mnie karnie za nieusprawiedliwione opuszczanie lekcji. Gdy w kilka dni potem mój dawny profesor greki spotkał mnie na ulicy i zapytał zjadliwie, na jaką to chorobę choruję, że lekcje opuszczam i po ulicy łażę, świadomie impertynencko powiedziałem, że jestem zdrów, na nic nie choruję, lekcji nie opuszczam, bo od trzech dni, z decyzji kuratora okręgu, jestem w I-ym gimnazjum, a z jego stopni z greki kpię sobie. Wydawało mi się, że zgłupiał, bo nie odpowiedziawszy odszedł.

W I-ym gimnazjum panowała zupełnie inna atmosfera niż w poprzednim. Profesorowie byli to przeważnie ludzie rozumni i pedagodzy. Przekonałem się o tym na wstępie, ze stosunku do mnie profesora matematyki. Był to człowiek poważny, wykładał jasno i przejrzyście, że zdawało się, iż głowę bezboleśnie otwiera dla matematycznej wiedzy. Nie miałem wprawdzie jakieś wybitnych zdolności w tym kierunku, ale to, co zrozumiałem nie było dla mnie tylko pamięciowo-wzrokowym nabytkiem, lecz rozumowym. Któregoś dnia kazał mi przed tablicą rozwiązać i uzasadnić rozwiązanie matematycznego zadania. Zlecenie wykonałem poprawnie. Profesor w milczeniu słuchał mego wyjaśnienia, poczym kazał mi wrócić na miejsce. Po lekcji, podszedł do mnie i powiedział: “Wiedziałem, że zadanie rozwiążesz, ale chodziło mi głównie oto czy umiesz myśleć logicznie i czy potrafisz swoje myśli uzasadnić i toś wykonał dobrze. Pamiętaj, posiadasz zdolność logicznego myślenia, dbaj o nią w życiu, a będzie z ciebie człowiek”. I tym mnie znakomicie zachęcił.

Wkrótce moje nauki uległy, na żądanie lekarzy, rocznej przerwie z uwagi na mój stan zdrowia. Rok 1895/96 spędziłem w Uhrze. Z tego powodu pozostałem w 6-ej klasie na drugi rok. Po powrocie do szkoły na jesieni 1896 roku już nie zamieszkałem u, Zawistowskich lecz u stryjostwa Bronisławostwa, którzy w owym czasie przenieśli się na stałe do Kijowa. Nie była to już stancja, lecz dom rodzinny i tak mi bliski, jak bliski mógł być dom rodzonego brata mojego Ojca i rodzonej siostry mojej Matki. Dlatego też wspomnienia, jakie z niego wyniosłem, są mi najmilsze, najserdeczniejsze takimi, jakimi mogą darzyć serca rodzeństwa. Stryjostwo mieli ośmioro dzieci, cztery córki: Annę, Katarzynę, Marię i Amelię, oraz czterech synów: Tadeusza, Ignacego, Hermana i Stanisława. Dziwnym zrządzeniem losu, ani synowie nie pożenili się, ani córki za mąż nie wyszły. Z całej tej rodzinny, w chwili, gdy te słowa piszę, pozostały tylko dwie siostry Maria i Amelia, znane wśród nas jako “Ciotki Górnośląskie”. Po opuszczeniu Kijowa w 1920 roku zamieszkały w Warszawie przy ulicy Górnośląskiej, gdzie dom ich stał się ośrodkiem promieniującym pogodą i równowagą ducha w najcięższych chwilach i taką radością życia, jaka jest właściwą głębokiej wierze w Boga i rozwiniętemu poczuciu więzi rodzinnej (Zob. Dziennik z Powstania Warszawskiego, c. Amelii). Tadeusz i Ignacy odbywali studia uniwersyteckie, Herman i ja uczyliśmy się w tym samym gimnazjum, a najmłodszy Stanisław chodził już do 1-ej klasy realnej.
 

Dwaj bracia stryjeczni dziadzi Kazimierza na balkonie mieszkania w Kijowie: Herman (z lewej) i Stanisław, który pracował najpierw jako inżynier w Żyrardowie, potem od 1911 r. studiował  filozofię na UJ w Krakowie. Jako oficer rezerwy, jesienią 1914 roku ściągnięty z wakacji w Szwecji został zmobilizowany i walczył na froncie galicyjskim, jako dowódca roty. Ciężko ranny w styczniu 1915 r. pod górą Kosiowa, zmarł. Pochowany na cmentarzu greko-katolickim w Skole.
Wśród młodzieży polskiej uczniowie klas gimnazjalnych: 6-ej, 7-ej i 8-ej należeli do grupy starszych, która w owym czasie objęta była konspiracyjnym ruchem młodzieżowym. Ośrodkiem tego ruchu była oczywiście Kongresówka, a w niej Warszawa. Stamtąd szły dyrektywy programowe, ideologiczne i organizacyjne. Ruch ten o tyle polityczny, że był jednym z przejawów walki społeczeństwa  z łajdackim systemem rusyfikacji wprowadzonym przez rząd rosyjski. Im głębiej sięgała, a w każdym razie starała się sięgnąć akcja rusyfikacyjna, im bardziej uderzała w owo patrymonium narodowe, zwłaszcza, kiedy chodziło o jego część duchowo-kulturalną, tym większą i bardziej jednolitą stawała się siła oporu. Wprawdzie już wtedy prądy o charakterze społecznym, napływające do nas ze wschodu, starały się umysły młodzież przenikać, lekceważąc wszystko, co z tradycją lub przeszłością narodu było związane, ale instynkt samozachowawczy tak wyostrzył czujność społeczeństwa, że z trudem dawało się brać na lep tej propagandy. Nauka języka polskiego w szkołach była zabroniona, nawet wyszedł rozkaz wykładania religii w języku rosyjskim. Wśród młodzieży odpowiedziano na to utworzeniem kółek samokształceniowych, w których wykładowcy Polscy prowadzili wykłady z historii i literatury polskiej. Powstały tajne, wędrowne biblioteki samokształceniowe, które zasilały ośrodki szkolne na prowincji i wędrowały do młodzieży uczęszczającej do szkoły poza obrębem Kongresówki. Takie koła samokształceniowe powstawały również i w Kijowie, utrzymując stałą łączność z młodzieżą z Kongresówki. I ja w nich brałem czynny udział.

Była to właśnie epoka, w której mimo intensywnego życia polskiego, jakie kwitło w Kijowie, i tradycyjnych więzi, jakie wiele polskich rodzin, a wśród nich i naszą łączyło z Kresami – narastała we mnie z coraz większą siłą tęsknota za rodzinną Polską. Mimo żarliwego patriotyzmu Polaków kresowych i ich historycznie tradycyjnego zahartowania w ofiarnych walkach, chroniących Rzeczpospolitą przed wrogim zalewem ze wschodu, prawdziwie dobrze się czułem w rodzinnej Polsce. Dlatego coraz bardziej ciągnęło mnie do domu, do Uhra, w którym Ojciec na nowo życie organizował. Odżywały dawne stosunki sąsiedzkie z czasów panieńskich naszej Matki i przed-powstaniowych Ojca. My zaś młodzi spędziliśmy wakacje w atmosferze pogodnej, wesołej, przyśpieszającej rozwój życia duchowego.

Dom w Uhrze Ojciec nasz odnowił, zachowując cały dawny rozkład jego wnętrz. Jeden tylko szczegół w odnowieniu domu zawsze mnie raził. Zresztą jego autorem był architekt, stryjeczny brat mojej Matki, przemiły i uroczy wuj Tomasz Bielski. Było to zastąpienie charakterystycznych w starym dworze lunetowych okien w dachu, przez okna mansardowe z prostokątnymi występami. Starych progów już nie było, posadzki były nowe. Całość, jak dawniej, była dostatni i wygodna. Zamiast starej, walącej się oficyny, powstała nowa z wygodnym rozkładem pomieszczeń gospodarczych. Organizacja życia domowego o tyle uległa zmianie, że przybyły do dawnego kompletu służby jeszcze jeden służący naszej macochy.

Z odnowieniem dawnych stosunków sąsiedzkich, zwłaszcza wśród rodziny i nawiązaniem nowych, weszliśmy w pełnię ówczesnego życia towarzyszącego na wsi w lubelskiem.

 
  WB01512_.gif (115 bytes)  Dzieciństwo w Holakach k. Fastowa   WB01512_.gif (115 bytes)  Wakacje w Chełmskim

WB01512_.gif (115 bytes)   Spotkanie z ojcem

do góry