Bronisława

Ułożyłam swoje życie "po swojemu",
a nie tak jak chciał Bóg


Poniższy tekst jest autentycznym świadectwem zmagania się lekarki, osoby w starszym wieku, z wewnętrznymi, duchowymi konsekwencjami aborcji, dokonywanych w młodości. Ze względu na zachowanie prywatności, szczegóły dotyczące osób trzecich zostały zmienione. Cyfry w nawiasach oznaczają numer strony rękopisu. Oprac komputerowe AS i KB.



(1) Z ciężkim sercem, w stałym "dołku psychicznym" – wierząc jednak w miłosierdzie Boże, a równocześnie zachęcona przez Ciebie – dobry Bracie Krzysztofie – postanowiłam, że spróbuję przelać na papier mój stan depresji, z którą muszę żyć.

Mam 71 lat, potrafię posługiwać się komputerem i pierwotnie chciałam pisać drogą elektroniczną, ale jednak wydaje mi się, że słowo napisane i pozostawione na papierze jest bardziej "moje" i na tradycyjnym papierze bardziej autentycznie pozostawię obraz stanu mojego ducha.

Żyję od młodości z pogłębiającym się "zespołem poaborcyjnym", który w miarę upływu czasu pogłębia się i który kiedyś nie umiałam nazwać, a tylko (2) zawsze czułam ogromny ciężar i niemożliwość odczucia satysfakcji i optymizmu z czegokolwiek, co mnie w życiu spotkało. Życie miałam przecież ciekawe, osiągnięcia – w ludzkim rozumieniu – zadawalające, do pewnego czasu również relacje z Panem Bogiem były dla mnie na pierwszym miejscu. Wszystko się jednak zmieniło w życiu dorosłym.

Urodziłam się w 1937 r. i lat przedwojennych nie pamiętam. Lata wojny to dla mnie lata strachu, niedostatków, a nawet ucieczki ze zburzonego domu i biedy. Miałam rodziców, którzy bardzo się starali, ale byli ubodzy, a ja byłam najstarszym spośród siedmiorga dzieci (pamiętam, że dzieci było więcej, ale wcześnie umierały).

(3) Po wojnie warunki życia niewiele się poprawiły, ale rodzina zawsze była razem i wspieraliśmy się nawzajem. Również rodzice pamiętali o tym, aby dzieci chodziły w niedzielę do kościoła na Mszę świętą, choć był to spory kawał drogi.

Gdy dziś wspominam ten trudny czas, to wydaje mi się, że wtedy byłam najbliżej Pana Boga, potrafiłam pójść do Niego z każdym dziecięcym problemem, a On wszystko łatwo rozwiązywał. Potem nadeszły moje lata szkolne i spotkałam wielu dobrych ludzi i dobrych nauczycieli (wielu emigrowało z ziem wschodnich). Z biegiem lat otwierał się świat nauki – coraz bardziej ciekawy i postanowiłam, że chcę go coraz bardziej poznawać. (4) Nauka przychodziła mi łatwo, skończyłam szkołę średnią i po maturze bez problemów zostałam studentką Akademii Medycznej. Nie potrzebowałam wiele pomocy rodziny, bo otrzymywałam stypendium. Żyłam skromnie i wiele się uczyłam. Okresowo odwiedzałam rodzinę, którą bardzo kochałam i nadal kocham. Moje rodzeństwo to ludzie zdolni i każde z nich sporo osiągnęło zawodowo. Rodzice – niestety nie żyją od wielu lat. Ojciec zmarł mając 52 lata, mama 62 lata.

Ja pod koniec studiów poznałam mojego męża, który kończył wojskową Akademię Medyczną. Pochodził z rodziny robotniczej, katolickiej. Będąc studentem uczelni wojskowej – należał do partii (jak wszyscy studenci), która zapewniała awans zawodowy i profit bardzo wówczas ważny tj. przydział służbowego mieszkania. (5) Po kilku miesiącach namysłu – zgodnie z uczuciem, ale też wiedząc, że to będzie stabilizacja mojej przyszłej rodziny – postanowiłam przyjąć oświadczyny i wkrótce wzięliśmy cichy ślub (cywilny i kościelny). Mąż był dobrym, pracowitym i ambitnym człowiekiem. Otrzymał zadanie – a właściwie rozkaz – przenieść się do pracy w jednostce wojskowej w dość dużym mieście, gdzie zarówno on jak i ja mogliśmy pracować zawodowo, a równocześnie kontynuować specjalizacje w miejscowym szpitalu.

Mnie przychodziło to trudno, gdyż urodziłam kolejno dwoje dzieci w okresie dwu i pół roku, a mojemu mężowi było jeszcze trudniej otrzymać pozwolenie na specjalizację w szpitalu, bo to było zależne od władz wojskowych. To był dla nas (6) bardzo trudny okres zawodowy i materialny. Nie mieliśmy żadnej pomocy od naszych rodzin, a oprócz pracy domowej i wychowywania dzieci – zawodowo pracowaliśmy mnóstwo godzin (przychodnia, szpital, dyżury, pogotowie...) Zaliczając staże specjalizacyjne wiele różnych oddziałów należało "zaliczyć". Ponadto były to czasy, kiedy mój umundurowany mąż często dostawał rozkaz np. trzy-miesięczny kurs w odległym mieście, lub "nocna ochrona lekarska" w innym mieście itd.

Moje życie rodzinne i zawodowe było więc podporządkowane rozkazom wojskowym, które otrzymywał mój mąż. Powiem tylko, że od ukończenia studiów w 1960 roku do 1973 r. przeprowadzaliśmy się (7) z rodziną do różnych miast pięć razy, nie licząc licznych dwu-, trzy-, cztero-miesięcznych rozstań z mężem z powodów jego służby i obowiązujących go rozkazów wojskowych. Może niepotrzebnie tak szeroko piszę o problemach, które przeżyłam, ale gdy patrzę na nie mając obecnie 71 lat, to jestem pewna, że młodzi ludzie nie zdają sobie sprawy jak trudne to były lata. Dziś moje dzieci i wnuki również opowiadania o latach powojennych i komunistycznych traktują jak mało wiarygodną opowiastkę.

Chcę teraz przejść do podstawowego problemu, który zdominował moje życie. Mogłoby ono być szczęśliwe, udane, satysfakcjonujące, ale niestety – tak nie jest, za co czuję się odpowiedzialna, gdyż od młodości noszę brzemię grzechów. (8)

Żyliśmy oboje z mężem "na szybko" – mając bardzo niewiele czasu dla siebie, dla dzieci i często będąc w wielotygodniowych rozłąkach. Ja w tych latach często zachodziłam w ciąże – co mnie pozbawiło radości ze spotkań z mężem, a nawet przerażało – "co będzie dalej". Mój mąż stał się niezadowolony i wyrzucał mi powstałą sytuację – mówiąc często "to twoja wina". Ponieważ obracaliśmy się w środowisku lekarzy – miałam łatwość poddawania się aborcjom i tak właśnie postępowałam. To były zabiegi wielokrotne, straciłam w ten sposób pięcioro dzieci (choć zabiegów było więcej – ze względu na komplikacje medyczne). Po ok. 9 latach zdecydowałam się urodzić trzecie dziecko, choć też miałam początkowo obiekcje – czy słusznie, bo to był trudny okres, gdy przygotowywałam się (9) do zdawania specjalizacji II stopnia. W wychowaniu tego dziecka pomogła mi moja mama oraz dodatkowe opiekunki. Bardzo kocham trójkę swoich dzieci, choć musiały zmieniać szkoły w trakcie naszych przeprowadzek – dobrze radziły sobie w szkołach i na studiach, ale niestety – gdy moja najmłodsza córka miała 13 lat – mój mąż (zawsze zdrowy, energiczny, pełen planów na przyszłość) – w ciągu kilku miesięcy, wśród ogromnych cierpień – zmarł na chorobę nowotworową. Starsze dzieci były w trakcie usamodzielniania się (koniec ich studiów), a ja zostałam z najmłodszą uczącą się córką. Bardzo dużo pracowałam zawodowo, a "nastolatka" wkraczała w swój świat. Bez większych kłopotów skończyła szkołę średnią, potem studia. (10) Obecnie założyła rodzinę i wydawało się, że żyje w szczęśliwym związku małżeńskim z dwojgiem dzieci.

Tragiczna sytuacja dotknęła nas wszystkich przed kilkoma miesięcami, gdy okazało się, że jej ból żołądka nie poddaje się typowemu leczeniu i po wykonaniu szczegółowych badań rozpoznano u niej nowotwór. Nie umiem określić słowami – jaki szok przeżywamy.

Kuracja jest bardzo agresywna (chemia, naświetlania) a ja patrzę na – dotąd wesołą, optymistyczną 40-letnią kobietę, jak bardzo cierpi i jak jest wyniszczona. Żyję z poczuciem ogromnej winy wobec rodziny, a przede wszystkim wobec grzechów przeciw Panu Bogu. Wiem, że muszę z tym (11) ciężarem żyć i pozostaje mi tylko jedna droga – wierzyć w miłość i miłosierdzie Pana i Odkupiciela, który za mnie i za wszystkich umarł na Krzyżu. Modlę się i proszę o zmiłowanie nade mną i o przywrócenie zdrowia mojej córki. Wiem, że w rozumieniu ludzkim – nie zasłużyłam na te łaski Boga, ale wierzę w nieograniczoną miłość naszego Odkupiciela, który przecież przebaczył nawet łotrowi na krzyżu i który powiedział Ojcu "przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Teraz jestem starą kobietą i często oglądam się wstecz – na swoje życie. Było mi często bardzo ciężko, modliłam się, chodziłam do spowiedzi, żałowałam i żałuję nadal, że ułożyłam swoje życie "po swojemu", a nie tak jak chciał Bóg.

(12) Gdy byłam młodsza i miałam więcej obowiązków – potrafiłam po okresie pokuty, przemyśleń – przechodzić do spraw codziennych. Teraz jestem na emeryturze i niemal cały czas czuję ciężar moich grzechów, choć wierzę, że dzięki Miłosierdziu Bożemu mogą mi być przebaczone. Żałuję jednak, że ja sama nie jestem w stanie przebaczyć sobie.

W dodatku snuję w natrętnych myślach przypuszczenia, że wina za wszystkie nieszczęścia – to moja wina, bo gdybym bardzo chciała – mój mąż napewno zgodziłby się wychować wszystkie nasze dzieci, wtedy myślę, że on byłby zdrowy i nie zmarłby w 50-tym roku życia, a obecnie moja 40-letnia córka nie chorowałaby na raka. Te i podobne myśli powodują moją stałą depresję. Mój stan (13) psychiczny i psychologiczny poprawia się nieco po każdorazowej spowiedzi, choć nie często wracam do tych moich grzechów ciężkich każdorazowo. Ostatnio miałam dłuższą rozmowę z księdzem przed uroczystością Komunii Św. wnuczki mojego brata. Również po rozmowie przy konfesjonale w czasie spowiedzi u Ciebie – dobry Bracie Krzysztofie (przed 5 - 6 miesiącami) poczułam stan pocieszenia, nawet ulgi. Po otrzymaniu Twojej wizytówki – chciałam szybko usiąść do komputera i pisać. Miałam jednak duży opór i musiało dużo czasu upłynąć, abym "dojrzała" do decyzji otwarcia się, do której to decyzji mnie zachęciłeś.

Bronisława