Świadectwo profesor uniwersytetu o drodze nawrócenia po dokonanej aborcji:
Znaczenie tego czynu
docierało do mnie powoli
w ciągu całego mojego życia.



Imię i niektóre szczegóły zostały zmienione ze względu na dyskrecję.


(fot. Eastnews / SPL)

Świadectwo to pokazuje, jak bardzo Miłosierdzie Boże triumfuje nad grzechem, jak bardzo Bogu zależy "nie na śmierci grzesznika, lecz na tym, by się nawócił i żył" (Ez 18,23)


W dniu 23 czerwca 2013 r. skończyłam 65 lat. Dokładnie miesiąc wcześniej – nie wybierając umyślnie daty – byłam u spowiedzi, którą mogę nazwać najważniejszą spowiedzią mojego życia. Pójście do spowiedzi akurat w tym dniu było wynikiem nagłego pytania, zadanego samej sobie wieczorem dnia poprzedniego, już po wieczornej modlitwie, tuż przed zaśnięciem. Pytania, które spowodowało, że nie zasnęłam już tej nocy, a gdy nastał dzień, poszłam do kościoła, by odbyć tę spowiedź. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego, że nie pamiętam mojej przeszłej spowiedzi, w której wyznałabym kapłanowi największy grzech mojego życia.

Grzech, który popełniłam mając 25 lat, a którego waga, ciężar, straszny jego wymiar docierały do mnie powoli, rok po roku, w ciągu całego mojego życia. Grzech, który wyciskał mi coraz częściej łzy z oczu, powodował, że coraz goręcej błagałam Boga o jego wybaczenie, o możliwość odpokutowania go. I nagle, tego majowego wieczoru, zdałam sobie sprawę, że nie pamiętam spowiedzi, w której bym ten grzech wyznała kapłanowi. W każdej wieczornej modlitwie, przez wszystkie kolejne lata, wzbudzałam w sobie żal za popełniony czyn, ale nie pamiętałam, czy w ogóle wyspowiadałam się z niego. Musiałam więc pójść do spowiedzi, by mieć świadomość, że Dobry Bóg odpuści mi go, da szansę na pokutę...

Jestem już starą kobietą, mam 65 lat i udane życie za sobą. Mój Mąż dał mi miłość, wierność i uczciwość małżeńską – tak, jak to ślubował kiedyś przed Ołtarzem Pańskim. Był moim nauczycielem akademickim w czasie studiów, a potem moją życiową Inspiracją, Dopełnieniem, Bożym Darem na ziemskie życie. Dał mi syna i córkę, którzy żyją już w małżeństwach, a synowi w dniu 31 grudnia 2010 r., w sylwestrowy wieczór, gdy byliśmy oboje w Operze, dał córeczkę. Taką wisienkę na torcie mojego szczęśliwego życia, które skończyło się właśnie w ten grudniowy wieczór. Parę dni później mój Mąż został przyjęty do szpitala, gdzie zoperowano go i wrócił do domu. Zmarł ponad pół roku później. Bardzo cierpiał, a ja uczestniczyłam przez kilka miesięcy w tej naszej wspólnej tragedii, pomagając Mu tak, jak umiałam, chociaż nabycie umiejętności pielęgnacji ciężko, strasznie, chorego człowieka wymagało ode mnie wielkiego – nie tylko fizycznego – wysiłku. Poniosłam go, bo po blisko czterdziestu latach naszego pięknego, wspólnego życia, było to czymś naturalnym.

Były także cienie w naszym małżeństwie. Jednym z nich był właśnie grzech aborcji, który popełniłam, zabijając moje drugie dziecko, bo poczęło się w czasie, gdy zaczęłam pisanie doktoratu, a druga ciąża oznaczała zwolnienie mnie z uczelni, tak jak zrobiono to z moją koleżanką. Na moje miejsce czekał już kolega, a mój szef powiedział mi wprost, gdy byłam w ciąży z moim pierwszym dzieckiem, że oczekuje ode mnie szybkiego napisania dysertacji, bo od wypromowania przez niego doktora zależy jego tytuł naukowy. Druga ciąża oznaczała więc dla mnie koniec drogi zawodowej, którą wybrał mi mój Mąż, a którą ja w pełni zaakceptowałam.

Pamiętam grudniowe popołudnie w domu moich Rodziców, dokąd przyjechaliśmy na święta Bożego Narodzenia i moją niewyobrażalną samotność i rozpacz. Mój Mąż uznał, że decyzja należy do mnie, a Mama była aktywna zawodowo i nawet słowem nie wspomniała, że mogłaby mi pomóc, a ja z kolei nawet nie pomyślałam, że mogłabym Ją o to poprosić. Zdecydowałam się na "usunięcie ciąży". Kilkanaście dni później – zrobiłam to... Potem było już tylko gorzej, bo lekarz założył mi tzw. spiralę, która zabijała dzieci we mnie bez mojej świadomości, że one poczęły się.

W Polsce, w latach 70-tych, niska była jeszcze świadomość, że "usunięcie ciąży" to jest zabójstwo nienarodzonego CZŁOWIEKA. To było trochę tak, jak "usunięcie zęba". W tym czasie nie można było jeszcze zobaczyć na ekranie monitora tej maleńkiej istotki, która poczęła się pod sercem matki i pragnie żyć. W mojej świadomości, ukształtowanej przez ówczesne środki masowego przekazu, a także szkołę, "usunięcie ciąży" w pierwszym miesiącu to był tylko zabieg, bo taka prawie niewidoczna zygota nie jest przecież jeszcze CZŁOWIEKIEM. Ale wychowałam się w rodzinie katolickiej od pokoleń i WIEDZIAŁAM, choć wiedzieć nie chciałam, że popełniam czyn zły. Pocieszałam się jednak, że "usunę" jakąś małą zygotę, jeszcze nie dziecko. Pierwszy miesiąc ciąży był więc dla mnie bardziej czymś w rodzaju "choroby", niedomagania, któremu można zapobiec. COŚ przeszkadzało mi w normalnym funkcjonowaniu organizmu i to COŚ miało wywrócić do góry nogami moje zaplanowane już życie zawodowe, do czego nie mogłam dopuścić. Miałam jednak tak duże wątpliwości, że lekarz, który wykonywał zabieg, widząc, co dzieje się ze mną – mimo że znany był z braku skrupułów w dokonywaniu aborcji – zapytał mnie, czy jestem pewna, że chcę to zrobić. A ja stanowczo potwierdziłam! Po tym czynie moje życie wróciło "do normy". Obroniłam doktorat, urodziłam drugą córeczkę, napisałam pracę habilitacyjną, potem kilka książek, i – podobnie jak mój Mąż – otrzymałam stanowisko profesora wyższej uczelni, pracując jako nauczyciel akademicki do dziś. Spełniłam się.

Kiedy moja córka miała już 15 lat, wróciła kiedyś z lekcji religii i opowiedziała mi film, który wyświetlono im na lekcji. Film nosił tytuł "Niemy krzyk". Byłam już dojrzałą, mającą zawodowe sukcesy kobietą, szczęśliwą mężatką i matką dwojga wspaniałych dzieci. Myślę, że ten film, a właściwie to, w jaki sposób opowiadała go mi córka (może Bóg wybrał właśnie ją do tego, bym mogła zobaczyć, co zrobiłam?), to był początek długiego procesu uświadamiania sobie przeze mnie, że zabiłam moje dzieci. Procesu, który trwał prawie 20 lat i polegał na tym, że z każdym upływającym rokiem złe przeżycia sprzed lat zamiast zacierać się we mnie – wzmagały się, nasilały, niepokoiły coraz bardziej. Było to związane także – jak sądzę – z coraz aktywniejszym w ciągu tych ostatnich 20 lat działaniem różnych środowisk na rzecz życia, przeciw aborcji. Środki, wykorzystywane obecnie w działaniach antyaborcyjnych, przemawiają do wyobraźni. ZOBACZYĆ życie płodowe maleńkiego człowieka, a WYOBRAŻAĆ je sobie jedynie, to są dwie różne sfery świadomości. Dziś wiem, że nie zabiłabym moich dzieci, gdybym mogła zobaczyć moje dziecko we mnie PRZED podjęciem decyzji o zabiciu go. Tak jest to czynione dziś w niektórych klinikach, kiedy matka MUSI zobaczyć na ekranie swoje dziecko – w kolorze i w trzech wymiarach! – zanim podejmie ostateczną decyzję o pozbawieniu go życia...

Patrzę dziś często na fotografie maleńkich rączek, na śmiesznie wielką głowinę i maciupkie ciałko dziecka w łonie matki i myślę o moich dzieciach, które spotkam może w Niebie, gdy dobry Bóg da mi szansę w Czyśćcu na oczyszczenie mojej duszy z grzechu aborcji
1. Dziś mogę tylko modlić się gorąco o te dzieciny i o młode kobiety, które będą matkami – by nie musiały kiedyś, będąc starymi kobietami, płakać w nocy, żałując grzechu sprzed lat...

Jagoda            

Przypisy

1) Zgodnie z wiarą Kościoła, właściwy czyściec przechodzimy już tu za życia doczesnego. Nie ma tak ciężkich grzechów, których by nie można było "odpokutować" w obecnym życiu. Katechizm Kościoła Katolickiego mówi o czyśćcu jako o okresie po śmierci potrzebnym jedynie wtedy, kiedy trzeba "nadrobić" to oczyszczenie, którego się zaniedbało w czyśćcu doczesnym, czyli na drodze do świętości odbywanej za życia ziemskiego: "Ci, którzy umierają w łasce i przyjaźni z Bogiem, ale nie są jeszcze całkowicie oczyszczeni, chociaż są już pewni swego wiecznego zbawienia, przechodzą po śmierci oczyszczenie, by uzyskać świętość konieczną do wejścia do radości nieba" (KKK 1030).

Jeśli ktoś przez nawrócenie i pokutę oczyści się ze swych grzechów, choćby były bardzo ciężkie – jak aborcja – już za życia ziemskiego osiągnie gotowość do Królestwa Bożego.

Według Katarzyny Sieneńskiej, czyściec po śmierci jest czymś bardzo bolesnym. Doktor Kościoła i Patronka Europy zwracała uwagę, że wielu małżonków przechodzi go, gdyż często bagatelizują zarówno grzechy, jak i konieczność nawrócenia i pokuty. Czytamy w Biografii Świętej, napisanej przez jej spowiednika, poźniejszego generała dominikanów, bł. Rajmunda z Kapui: "[Św. Katarzyna] powiedziała: (...) widziałam także kary potępionych i tych, co są w czyśćcu, tych kar nie da się w pełni słowami wyrazić. Gdyby ludzie ujrzeli jedną najmniejszą z tych kar, to by woleli wybrać dziesięć śmierci cielesnych, niż tę jedną najmniejszą karę ponosić przez jeden dzień. Widziałam szczególnie, jak ukarani byli ci, co żyją w małżeństwie i nie strzegą jego świętości, ale chcą głównie zaspokajać swoją pożądliwość. Kiedy zapytałem, dlaczego ten grzech, który przecież nie jest najcięższy, tak surowo jest karany, odpowiedziała, że ludzie nie mają tutaj pełnej świadomości grzechu, i co za tym idzie, nie mają wystarczającej skruchy, jaką mają, gdy chodzi o inne grzechy, i stąd częściej go popełniają niż inne. I dodała: Bardzo niebezpieczny jest taki grzech, gdy popełniający go nie dba o to, by za niego pokutować, choćby to był grzech mały".

Zob. Bł. Rajmund z Kapui, Żywot św. Katarzyny, n. 215, przełożył K. Suszyło OP, Poznań: W drodze, 2010, s. 222-223. Dostępne w internecie: 16/ Żywot: Ekstazy i objawienia (przypis: KB op)