Scott i Kimberly Hahn

Nowe poglądy na małżeństwo jako przymierze



Fragment książki "W domu najlepiej. Nasza droga do Kościoła katolickiego", Warszawa: Promic 2009, (wyd 2.)




Scott:

Przyjechaliśmy z Kimberly do Seminarium Teologicznego Gordon-Conwell zaledwie dwa tygodnie przed ślubem. Oboje byliśmy głęboko przekonani, że ewangelicka, reformowana teologia jest najbliższa biblijnemu chrześcijaństwu.

Na tym etapie określiłbym swoje poszukiwania jako powieść detektywistyczną. Badałem Pismo Święte, szukając wskazówek, gdzie szukać prawdziwego chrześcijaństwa. Stawiałem pytanie: Gdzie najwierniej głosi się naukę Biblii i wprowadza ją w życie? Jakakolwiek byłaby odpowiedź, wiedziałem, że tam właśnie wzywa mnie Bóg - bym mógł poświęcić życie nauczaniu. Byłem energicznym detektywem pragnącym iść za Słowem Bożym, niezależnie od tego, co mogło w nim się znajdować.

Jeden z seminarzystów - Gerry Matatics - szybko stał się moim bliskim przyjacielem. (Odegra on pierwszoplanową rolę w dalszej części tej opowieści). Jako jedyni spośród studentów prezbiteriańskich byliśmy na tyle konsekwentni w swoich antykatolickich przekonaniach, by uważać, że w Wyznaniu Westminsterskim powinien zostać zachowany wiersz, który większość reformowanych chrześcijan miała ochotę opuścić - papież jest antychrystem. Mimo że reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i inni - różnili się poglądami na wiele spraw, wszyscy byli zgodni co do tego, że papież jest antychrystem, a Kościół katolicki nierządnicą babilońską.

Kiedy w roku 1979 papież przyjechał do Bostonu, wielu naszych seminarzystów stwierdzało: "Czy on nie jest wspaniały?". Wspaniały! Uzurpował sobie władzę wiązania setek milionów serc i umysłów jako rzekomo nieomylny nauczyciel wszechświata. I to miało być wspaniałe? To odrażające! Robiliśmy z Gerrym co mogliśmy, żeby pomóc naszym braciom z seminarium zrozumieć, jakie to potworne.

Mój drugi rok w seminarium był pierwszym dla Kimberly. W trakcie wybranego przez nią kursu etyki chrześcijańskiej wydarzyło się coś bardzo ciekawego. Miałem już ten kurs za sobą, wiedziałem więc, że uczestnicy podzielą się na małe grupy, z których każda będzie pracowała nad jednym problemem moralnym. Zapytałem Kimberly, jaki wybrała temat.

- Antykoncepcję - odpowiedziała.
- Antykoncepcję? W zeszłym roku też była taka możliwość, ale nikt jej nie wybrał. To w sumie problem katolików. Po co miałabyś zajmować się antykoncepcją?
- Ciągle spotykam się z pytaniami o kontrolę urodzeń w czasie moich prelekcji o aborcji. Nie mam pojęcia dlaczego, ale tak jest. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby dowiedzieć się, czy Biblia nie ma czegoś do powiedzenia na ten temat.
- No cóż, jeśli masz ochotę tracić czas na rozważnie fikcyjnych problemów, to w końcu twój czas. - Byłem zaskoczony, ale nie przejąłem się tym za bardzo. W końcu tak naprawdę nie istniało coś takiego jak właściwy lub niewłaściwy pogląd na antykoncepcję. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, jak ważne dla naszego życia okażą się jej badania.

Kilka tygodni później w holu uczelni zaczepił mnie kolega.

- Rozmawiałeś z żoną na temat jej badań nad antykoncepcją?
- Nie, nie rozmawiałem.
- To radzę ci to zrobić. Doszła do bardzo ciekawych wniosków na ten temat.

Zważywszy na delikatność tematu pomyślałem, że może rzeczywiście lepiej z nią porozmawiać. Zapytałem Kimberly, do jakich to fascynujących wniosków doszła w kwestii antykoncepcji. Podzieliła się odkryciem, że do roku 1930 stanowisko wszystkich Kościołów chrześcijańskich było jednoznaczne: antykoncepcja jest złem w każdych okolicznościach.

- Może tyle czasu zajęło nam otrząśnięcie się z ostatnich pozostałości katolicyzmu - zasugerowałem.

Kimberly nie dała za wygraną.

- A czy znasz ich argumenty przeciwko kontroli urodzin? Są mocniejsze niż mógłbyś przypuszczać. Musiałem przyznać, że nie znam ich argumentów. Zaproponowała, żebym przeczytał poświęconą temu tematowi pozycję. Wręczyła mi książkę "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie" Johna Kippley'a. (Książka ta została przeredagowana i obecnie nosi tytuł "Seks i przymierze małżeńskie"). Specjalizowałem się w teologii przymierza. Sądziłem, że posiadałem już wszystkie książki ze słowem przymierze w tytule, więc ta natychmiast rozbudziła moją ciekawość.

Spojrzałem na nią i pomyślałem - wydawnictwo "Liturgical Press"? Facet jest katolikiem! Papistą! Jakim prawem przywłaszcza sobie protestanckie pojęcie przymierza? Byłem bardzo ciekaw, co on ma do powiedzenia. Zasiadłem do czytania i z miejsca stwierdziłem - to nieprawda, to jakiś absurd! Ten człowiek ma rację! Wykazywał on, że małżeństwo nie jest kontraktem, polegającym jedynie na wymianie dóbr i usług, ale przymierzem, polegającym na wymianie osób.

Kippley dowodził, że każde przymierze ma jakiś akt, w którym wyraża się i odnawia, i że akt małżeński jest właśnie takim aktem. Kiedy przymierze małżeńskie jest odnawiane, Bóg za jego pośrednictwem może wzbudzać nowe życie. Odnawianie przymierza małżeńskiego przy jednoczesnym stosowaniu kontroli urodzeń, by zniszczyć potencjał nowego życia, jest porównywalne z przyjmowaniem Eucharystii i wypluwaniem jej na ziemię.

Kippley tłumaczył, że akt małżeński w niepowtarzalny sposób pokazuje moc życiodajnej miłości przymierza. Wszelkie inne rodzaje przymierza również unaoczniają i przekazują miłość Boga, ale jedynie w przymierzu małżeńskim miłość ta jest tak rzeczywista i potężna, że przekazuje życie.

Kiedy Bóg stworzył człowieka, mężczyznę i niewiastę, już na początku dał im nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się. Mieli być obrazem Boga - Ojca, Syna i Ducha Świętego, jedności Trojga, Boskiej Rodziny. Tak wiec kiedy dwoje staje się jednym w przymierzu małżeńskim, to "jedno", którym się stają, jest tak rzeczywiste, że dziewięć miesięcy później mogą stanąć przed koniecznością nadania mu imienia! Dziecko jest uosobieniem ich jedności mającej źródło w przymierzu.

Zacząłem rozumieć, że za każdym razem, gdy w pełni przeżywaliśmy z Kimberly nasz akt małżeński, czyniliśmy coś świętego. I za każdym razem, gdy blokowaliśmy życiodajną moc miłości przez antykoncepcję, profanowaliśmy ten akt. (Brak poszanowania dla świętej czynności jest - z definicji - jej profanacją).

Książka wywarła na mnie duże wrażenie, ale nie za bardzo miałem ochotę przyznawać się do tego. Kimberly zapytała: co sądzę na jej temat? Powiedziałem, że jest ciekawa. Zauważyłem, że zaczęła kolejno brać na cel naszych przyjaciół - paru najlepszych i najbardziej otwartych zmieniło zdanie!

Wkrótce odkryłem, że wszyscy reformatorzy - Luter, Kalwin, Zwingli, Knox i cała reszta - zajmowali w tej kwestii takie samo stanowisko jak Kościół katolicki.

Mój niepokój wzrastał. Kościół rzymskokatolicki okazał się jedyną grupą wyznaniową na świecie, mającą dość odwagi i przekonania, by nauczać tej najbardziej niepopularnej z prawd. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Uciekłem się więc do starego rodzinnego powiedzonka: "Trafiło się ślepej kurze ziarno". Pomyślałem, że w końcu - po dwóch tysiącach lat - Kościół katolicki musiał w czymś mieć rację.

Katolicka czy nie, prawda była prawdą. Wyrzuciliśmy więc środki antykoncepcyjne, które stosowaliśmy, i zaczęliśmy w nowy sposób zawierzać Panu nasze plany rodzinne. Przez kilka pierwszych miesięcy stosowaliśmy metody naturalne. Potem postanowiliśmy być otwarci na nowe życie, ilekroć Bóg zechce nas nim pobłogosławić. W tym czasie założyłem grupę dyskusyjną liczącą około tuzina czołowych studentów kalwińskich Gordon-Conwell. Na spotkania, odbywające się raz w tygodniu przy śniadaniu, zapraszaliśmy profesorów, by dzielili się swoimi poglądami i odpowiadali na dziesiątki podchwytliwych pytań. Były to wspaniałe momenty braterstwa i twórczych dyskusji. Nazywaliśmy te spotkania Akademią Genewską na pamiątkę szkoły Kalwina w Genewie.

Czasami zbieraliśmy się też w piątkowe wieczory, spotykając się w restauracji hotelu Howard Johnson's lub w jakimś pobliskim pubie przy piwie i pizzy, by rozmawiać a teologii do trzeciej nad ranem, obiecując żonom, że już następny wieczór będzie zarezerwowany tylko dla nich. Przez trzy czy cztery godziny zagłębialiśmy się w Słowo Boże, prowadząc dysputy na temat tak kontrowersyjnych doktryn jak powtórne przyjście Chrystusa, dowody na istnienie Boga, predestynacja a wolna wola oraz inne wielkie tajemnice, które są rozkoszą teologów - a szczególnie idea przymierza.

Zagłębianie się w Pismo Święte oznaczało coraz bardziej samodzielne zmaganie się ze znaczeniem kluczowych tekstów. Ćwiczyliśmy się w grece i hebrajskim. Naszym jedynym autorytetem była Biblia, a znając te języki mogliśmy czerpać bezpośrednio z Pisma Świętego. Żadne tradycje nie były dla nas nieomylnym autorytetem. Mogły być przydatne. Mogły być wiarygodne. Brakowało im jednak nieomylności, a więc mogły wyprowadzić nas na manowce praktycznie w każdej chwili. W praktyce wymagało to od kadego z nas indywidualnego przemyślenia od podstaw całej doktryny. Zadanie dość ambitne, my jednak byliśmy młodzi i pełni wiary, że z pomocą Ducha Świętego i Słowa Bożego zdołamy, jeśli trzeba, wynaleźć na nowo wszystkie koła świata.

Na ostatnim roku kryzys wisiał już w powietrzu. Moje badania zmusiły mnie do ponownego przemyślenia znaczenia przymierza.

W tradycji protestanckiej pojęcia: przymierze i kontrakt używane są wymiennie. Jednakże studia nad Starymi Testamentem pozwoliły mi zrozumieć, że dla starożytnych Hebrajczyków przymierze było zupełnie czym innym niż kontrakt. W Piśmie Świętym kontrakt polegał na wymianie własności, podczas gdy przymierze polegało na wymianie_ osób, tak aby utworzyć między nimi świętą więź rodzinną. Pokrewieństwo jest więc konsekwencją przymierza. (Rozumiane w świetle Starego Testamentu, przymierze nie jest czymś teoretycznym czy abstrakcyjnym). Co więcej, więź rodzinna wynikająca z przymierza była mocniejsza niż pokrewieństwo naturalne - toteż przymierza zawierane przez Boga w Starym Testamencie oznaczały, że staje się On Ojcem dla Izraela i przyjmuje go za swoją rodzinę.

Gdy więc Chrystus zawarł z nami Nowe Przymierze, oznaczało to coś więcej niż kontrakt czy umowę prawną, na mocy której wziął On nasz grzech, a w zamian dał nam swoją sprawiedliwość, jak wyjaśniali to Luter i Kalwin. Interpretacja ta, choć słuszna, nie oddawała jednak całej prawdy ewangelicznej.

Odkryłem, że Nowe Przymierze dało początek nowej ogólnoświatowej rodzinie, w której Chrystus dzieli się z nami swym Bożym synostwem, czyniąc nas dziećmi Bożymi. Usprawiedliwienie, będące konsekwencją przymierza, oznacza uczestnictwo w łasce Chrystusa, dzięki której jesteśmy synami i córkami Boga; uświęcenie oznacza uczestnictwo w byciu i mocy Ducha Świętego. Widziana w tym świetle łaska Boża okazuje się być czymś o wiele większym niż aktem ułaskawienia - jest w dosłownym sensie udzieleniem nam życia, które jest w Bogu, poprzez dar Bożego synostwa.

Luter i Kalwin wyjaśniali to wyłącznie za pomocą języka wziętego z sali sądowej. Ja jednak zacząłem dostrzegać, że Bóg jest nie tyle sędzią, co naszym Ojcem. My sami jesteśmy nie tyle kryminalistami, co uciekinierami. Nowe Przymierze nie powstało na sali sądowej - zostało obmyślone przez Boga w rodzinnym domu.

Święty Paweł - który dla mnie był prototypem Lutra - w Liście do Rzymian, do Galatów i w całym swoim nauczaniu głosił, że usprawiedliwienie było czymś więcej niż tylko dekretem prawnym. Czyniło nas ono dziećmi Bożymi w Chrystusie, mocą jedynie Jego łaski. Odkryłem również, że święty Paweł nie twierdził nigdzie, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Protestancka zasada "sola fide" jest niebiblijna!

Byłem szczerze zafascynowany swoim odkryciem. Podzieliłem się nim z przyjaciółmi, na których również wywarło ono spore wrażenie. Jakiś czas później jeden z nich zaczepił mnie i zapytał, czy wiem, kto jeszcze naucza w ten sposób o usprawiedliwieniu. Gdy przyznałem, że nie wiem, poinformował mnie, że niejakiemu dr. Normanowi Shepherdowi, profesorowi Westminsterskiego Seminarium Teologicznego (najbardziej ortodoksyjne seminarium prezbiteriańsko-kalwińskie w Ameryce), wytoczono właśnie proces o herezję za głoszenie dokładnie takich samych poglądów na usprawiedliwienie, jakie rozpowszechniam ja.

Skontaktowałem się z profesorem Shepherdem i porozmawiałem znim. Powiedział, że oskarżono go o głoszenie czegoś przeciwnego nauczaniu Biblii, Lutra i Kalwina. Kiedy przedstawił mi swoje poglądy, pomyślałem: "Hej, przecież to właśnie to, o czym ja mówię".

Być może, gdy patrzy się z boku, nie wygląda to na poważny kryzys, ale dla kogoś przesiąkniętego protestantyzmem i przekonanego, że "sola fide" jest podstawą chrześcijaństwa, oznaczało to, że świat zatrząsł się w posadach.

Przypomniałem sobie, jak jeden z moich ulubionych teologów, dr Gerstner, powiedział pewnego razu na zajęciach, że gdyby protestanci mylili się w kwestii "sola fide" - a Kościół katolicki miał słuszność, że usprawiedliwienie dokonuje się poprzez wiarę i uczynki - już następnego ranka znalazłby się jako pokutnik na kolanach pod Watykanem. Wszyscy wiedzieliśmy oczywiście, że był to chwyt retoryczny,wywarł on jednak spory efekt. W gruncie rzeczy, cała Reformacja opierała się na tej właśnie różnicy.

Luter i Kalwin powtarzali często, że jest to artykuł wiary, od którego zależy przetrwanie lub upadek Kościoła. Dlatego właśnie, ich zdaniem, Kościół katolicki upadł, a z jego popiołów wzniósł się protestantyzm. "Sola fide" była podstawową zasadą Reformacji, a tymczasem ja dochodziłem do wniosku, że święty Paweł nigdy jej nie wyznawał.

Biblia naucza w Liście św. Jakuba 2,24, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". "Także św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian 13,2, powiedział: "Gdybym [...] posiadał [...] wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym". Uznanie, że Luter popełnił tytej kwestii zasadniczy błąd, bardzo wiele mnie kosztowało. Od siedmiu lat Luter był moim głównym źródłem inspiracji do pełnego głoszenia mocy Słowa. Poza tym, doktryna ta była podstawą intelektualną całej Reformacji.

W tym czasie musiałem odłożyć swoje badania. Wraz z Kimberly zdecydowaliśmy, że odbędę studia doktoranckie z zakresu teologii przymierza w Szkocji, na uniwersytecie w Aberdeen, gdzie przyjęto moją kandydaturę. Plany te zmieniły się, gdy odkryliśmy, nie bez radości, że Bóg pobłogosławił nasze otwarcie na nowe życie. Zmiana w rozumieniu teologii pociągnęła za sobą zmianę w organizmie Kimberly. Ponieważ jednak w tym czasie Margaret Thatcher skutecznie utrudniła Amerykanom rodzenie dzieci na koszt podatników brytyjskich, przyjęliśmy to jako znak, że powinniśmy rozejrzeć się za pracą, odkładając na jakiś czas studia doktoranckie.

Skontaktował się z nami mały zbór z Fairfax w Wirginii, który poszukiwał duchownego. Gdy zgłaszałem swoją kandydaturę w trynitarnym kościele prezbiteriańskim, podzieliłem się swoimi poglądami i obawami dotyczącymi usprawiedliwienia, przyznając się, że stoję na tej samej pozycji co dr Shepherd. Okazali zrozumienie mówiąc, że oni także zgadzają się z jego poglądami. Tak więc, na krótko przed ukończeniem studiów, przyjąłem stanowisko pastora w Kościele trynitarnym oraz posadę nauczyciela w ich szkole średniej, Fairfax Christian School.

Z Bożą pomocą ukończyłem studia jako najlepszy na roku. Nadszedł czas pożegnania z niektórymi spośród moich najbliższych przyjaciół - studentów i profesorów. Bóg pobłogosławił nas głębokimi przyjaźniami z mężczyznami i kobietami, którzy na serio otwierali swoje umysły i serca na Słowo Boże. Kimberly i ja ukończyliśmy studia jednocześnie; ona z tytułem magistra nauk humanistycznych (Master of Arts), a ja magistra teologii (Master of Divinity).


Kimberly:

W czasie naszego pierwszego roku w seminarium, Scott rozpoczął studia magisterskie zajmując się subtelnościami teologicznymi pod kierunkiem profesorów, którzy wykładali teologię już od dziesięciu do czterdziestu lat. Ja natomiast prowadziłam sekretariat programu finansowanego przez stypendium naukowe Uniwersytetu Harvard i pracowałam z ludźmi wszelkich możliwych wyznań poza chrześcijańskimi, spośród których wielu nigdy nie słyszało Ewangelii i nie miało w ręku Biblii. Niemal codziennie w rozmowach ze mną kwestionowali wszystko, łącznie z istnieniem Boga. Był to spory kontrast.

Po pierwszym roku postanowiliśmy wejść na tą samą drogę, by móc wspólnie wzrastać. Tak więc, z błogosławieństwem Scotta i pomocą moich rodziców rozpoczęłam studia magisterskie, gdy Scott był na drugim roku. Wspólne studiowanie teologii było ubogacającym doświadczeniem.

Jedną z pierwszych kwestii, jakimi zajęłam się na kursie etyki chrześcijańskiej, była antykoncepcja. Nie uważałam tego za problem, któremu warto poświęcić uwagę, dopóki nie zaangażowałam się w ruch obrony życia. Z jakichś powodów, ciągle wypływała tam kwestia kontroli urodzin. Jako protestantka, nie znałam żadnej pary, która nie praktykowałaby kontroli urodzin. Nauczono mnie uważać antykoncepcję za rozsądne i odpowiedzialne chrześcijańskie zachowanie. W czasie kursu przedmałżeńskiego pytano nas, jaki rodzaj antykoncepcji zamierzamy stosować, a nie czy zamierzamy stosować ją w ogóle.

Mała grupka zajmująca się kwestią antykoncepcji spotkała się na krótko pierwszego dnia w kącie sali. Ktoś spontanicznie przejął rolę lidera, mówiąc:

- Nie musimy uwzględniać stanowiska katolików, ponieważ oni sprzeciwiają się antykoncepcji jedynie z dwóch powodów. Po pierwsze, papież nie jest żonaty i problem go nic dotyczy. Po drugie, chcą przysporzyć światu jak najwięcej nowych katolików.
- Czy to są powody, które podaje Kościół katolicki? - przerwałam - Myślę, że nie.
- To dlaczego nie zajmiesz się tą sprawą?
- To właśnie zamierzam zrobić - odparłam i zabrałam się do pracy.

Po pierwsze, zastanowiłam się nad naturą Boga i nad tym, w jaki sposób małżonkowie wezwani są do stawania się Jego obrazem. Bóg - Ojciec, Syn i Duch Święty - uczynił mężczyznę i kobietę na swój obraz i pobłogosławił ich przymierze małżeńskie nakazem, aby byli płodni i rozmnażali się, zaludniając ziemię i panując nad całym stworzeniem na chwałę Boga (Rdz 1,26-28). Obrazem, na którego podobieństwo stworzeni zostali mężczyzna i kobieta, była jedność trzech Boskich Osób, oddających się sobie nawzajem w całkowitej, absolutnie bezinteresownej miłości. Bóg potwierdził to pierwotne błogosławieństwo, zawierając przymierze z Noem i jego rodziną, gdy na nowo dał im ten sam nakaz, aby byli płodni i rozmnażali się (Rdz 9,1). Tak więc pojawienie się grzechu nie zmieniło powołania par małżeńskich do stawania się obrazem Boga poprzez prokreację. Święty Paweł wyjaśnił, że w Nowym Przymierzu małżeństwo zostało wyniesione jeszcze wyżej - stało się odzwierciedleniem relacji pomiędzy Chrystusem a Kościołem. (W tym czasie jeszcze nie rozumiałam, że małżeństwo jest w rzeczywistości sakramentem). Tak Bóg przez życiodajną moc miłości uzdolnił parę małżeńską do odzwierciedlania Jego obrazu, jako jedności dwojga, stających się trojgiem. Zadałam więc sobie pytanie, czy stosowanie kontroli urodzeń - celowe blokowanie życiodajnej mocy miłości przy jednoczesnym cieszeniu się jednością i przyjemnością, jaką daje nam akt małżeński - pozwala mojemu małżonkowi i mnie na odzwierciedlanie obrazu Boga dającego się w bezinteresownej miłości?

Po drugie, przeanalizowałam to, co Pismo Święte ma do powiedzenia na temat dzieci. Świadectwo Słowa było jednoznaczne! Każdy werset mówiący o dzieciach traktował je zawsze jako błogosławieństwo (Ps 127;128). Nie znalazłam przysłowia sugerującego, że dziecko nie jest warte kosztów ponoszonych na jego utrzymanie. Nie ma również błogosławieństwa przeznaczonego dla rodziców, którzy zachowali właściwe odstępy pomiędzy kolejnymi dziećmi. Ani też dla małżeństwa, które odczekało odpowiednią ilość lat przed wzięciem na siebie ciężaru rodzicielstwa, dla męża i żony, którzy zaplanowali każde poczęcie. Poglądy te, wpojone mi przez media, państwową szkołę i otoczenie nie miały podstaw w Słowie Bożym.

Pismo Święte przedstawia płodność jako powód do chwały i świętowania, a nie jako chorobę, której za wszelką cenę należy unikać. I chociaż nie znalazłam ani jednego słowa krytyki pod adresem ludzi mających niewielkie rodziny, wiele wersetów nie pozostawiało wątpliwości, że większa rodzina była znakiem obfitszej łaski Bożej. Bóg był tym, który otwierał i zamykał łono. A kiedy dawał życie, było to zawsze przyjmowane jako błogosławieństwo. Pragnieniem Boga dla wiernych małżonków było przecież "Potomstwo Boże" (Ml 2,15). O dzieciach mówiono jako o "strzałach w ręku wojownika [...] Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan" (Ps 127,4-5). Kto wyruszyłby na bitwę z dwiema lub trzema strzałami, mogąc pójść z pełnym kołczanem? Zadałam sobie kolejne pytanie: Czy nasze stosowanie antykoncepcji odzwierciedla to, jak Bóg widzi dzieci, czy to, jak widzi je świat?

Po trzecie, pojawiła się kwestia poddania życia Jezusowi. Jako ewangeliczni protestanci, Scott i ja bardzo poważnie traktowaliśmy fakt, że Jezus jest Panem naszego życia. W sprawach finansowych wyglądało to tak, że nawet przy najbardziej ograniczonym budżecie oddawaliśmy regularnie dziesięcinę, chcąc okazać się dobrymi dzierżawcami pieniędzy, które On nam powierzył. Ciągle na nowo widzieliśmy, jak zaspokajał On nasze potrzeby ponad to, co my Mu ofiarowaliśmy. Gdy chodzi o czas, święciliśmy Dzień Pański, odkładając naukę, która była naszą pracą, nawet jeśli w poniedziałek mieliśmy egzamin. Wiele razy Bóg błogosławił nasz wolny dzień i zdawaliśmy celująco wszystkie poniedziałkowe egzaminy. W dziedzinie naszych talentów, zakładaliśmy, że powinniśmy zawsze być dyspozycyjni w służbie dla Pana i z ochotą godziliśmy różne posługi z normalnym studiowaniem. Błogosławieństwo, które widzieliśmy w naszym życiu jako owoc tej posługi, było wielkim umocnieniem dla naszej wiary i naszego małżeństwa.

Ale nasze ciała? Nasza płodność? Czy panowanie Chrystusa sięgało aż tak daleko? Przeczytałam 1 Kor 6,19-20: "Czyż nie wiecie [...] że już nie należycie do samych siebie? Za wielką bowiem cenę zostaliście nabyci. chwalcie więc Boga w waszym ciele!". Być może więc postępowaliśmy bardziej po amerykańsku niż po Bożemu, uważając naszą płodność za coś, czym możemy sterować, jak nam się żywnie podoba. Postawiłam kolejne pytanie: Czy stosowanie przez nas kontroli urodzeń wyraża wierność Jezusowi Chrystusowi jako Panu?

Po czwarte, co było wolą Bożą dla mnie i dla Scotta? Chcieliśmy poznać i wypełnić wolę Bożą w naszym życiu. Dużo do myślenia na ten temat dał mi fragment biblijny z Listu do Rzymian 12,1-2: "A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe".

Paweł wykazuje, że wydawanie się na ofiarę jest możliwe dzięki miłosierdziu Bożemu, ale nie wymaga od nas, abyśmy prowadzili takie życie własnymi siłami. Mogliśmy składać Mu nasze ciała w ofierze podczas modlitwy -gdyż pobożność ma także aspekt cielesny. Jednym z podstawowych wymogów odkrywania, jak ofiarowywać się Bogu zgodnie z Jego wolą, jest prawidłowe rozróżnianie pomiędzy mową świata a prawdą Bożą. Oznaczało to dla nas aktywne odnawianie umysłu przez Słowo Boże. I oto badania nad antykoncepcją doprowadziły mnie do rozważania fragmentów Pisma Świętego, które przedstawiały zupełnie inny obraz niż ten głoszony przez świat. Scott i ja zobowiązaliśmy się już do wierności względem siebie i Pana. Należało odpowiedzieć na pytania: Czy Bóg jest godzien zaufania w takiej kwestii jak wielkość naszej rodziny? Jaka powinna być częstotliwość pojawiania się dzieci? Czy On wie, na co nas stać pod względem finansowym, emocjonalnym, duchowym? Czy ma wystarczające możliwości, by dać nam siłę do wychowania większej liczby dzieci niż ta, na którą byliśmy przygotowani? W głębi serca wiedziałam, z czym się zmagam - z problemem autorytetu Boga. On jeden zna przyszłość i wie najlepiej, jak błogosławić naszą rodzinę "potomstwem Bożym", którego dla nas pragnie. Dowiódł już swojej wiarygodności wobec nas na niezliczone sposoby. Miałam powody, by zaufać, że da nam potrzebną wiarę, aby poddać Mu tę dziedzinę życia. Wzbudzi nadzieję, że taka droga jest częścią Jego planu wobec naszego życia. Napełni nas miłością - a przez nas te wszystkie bezcenne dusze, które nam powierzy. Poza tym, znałam przecież wiele par małżeńskich z naszego seminarium, które "planowały" pojawienie się swoich dzieci, by wkrótce odkryć, że czas Boga jest inny niż ich. Należało zawierzyć Mu sferę naszej płodności w sposób radykalny - z wykluczeniem antykoncepcji. Nie trzeba dodawać, że ja sama byłam o tym wszystkim przekonana. Jednak małżeństwo stanowią dwie osoby, a więc musiałam podzielić się moimi obawami i pytaniami ze Scottem. Gdy pewnego wieczoru przy kolacji Scott zapytał, jak idzie mi praca nad antykoncepcją, powiedziałam mu tyle, ile potrafiłam. Poprosiłam go też, żeby przeczytał książkę Johna Kippley'a zatytułowaną: "Kontrola urodzeń a przymierze małżeńskie". Dzięki tej książce, Scott dostrzegł jeszcze coś więcej niż istotę moich argumentów - odkrył, że Kippley wyjaśnia niemoralność antykoncepcji posługując się pojęciem przymierza małżeńskiego. Kippley użył następującego porównania. Podobnie jak w starożytnym Rzymie biesiadnicy objadali się na ucztach, a potem opuszczali towarzystwo, by zwymiotować to, co przed chwilą zjedli (czyli uniknąć skutków swojego działania), tak samo małżonkowie "ucztują" w akcie małżeńskim, jednocześnie niszcząc życiodajną moc tego aktu odnowy przymierza. Obydwa działania są sprzeczne z prawem naturalnym i przymierzem małżeńskim. Z perspektywy Kippley'a, reprezentującego Kościół katolicki, podstawowym przeznaczeniem i celem aktu małżeńskiego było poczęcie dziecka. Kiedy małżonkowie rozmyślnie niszczą ten cel, działają wbrew prawu naturalnemu. Profanując odnowienie swojego przymierza małżeńskiego, negują podjęte zobowiązanie całkowitego oddania się sobie nawzajem.

Zrozumiałam więc, dlaczego Kościół rzymskokatolicki sprzeciwia się antykoncepcji. Pozostał jednak problem naturalnego planowania rodziny. Czy nie jest to po prostu katolicki sposób kontroli urodzin?

Pierwszy List do Koryntian 7,4-5 mówi, że małżonkowie mogą na pewien czas zrezygnować ze współżycia seksualnego, by oddać się modlitwie, lecz następnie powinni powrócić do siebie, by nie pozostawiać szatanowi furtki, przez którą mógłby wedrzeć się do ich małżeństwa. Czytając "Humanae Vitae" nabrałam uznania do Kościoła za jego wyważone podejście do antykoncepcji. Uczył zgodnego z planem Bożym przeżywania aktu małżeńskiego, a gdy wymagały tego okoliczności - rozsądnego podejmowania abstynencji w okresie płodnym. Podobnie jak w wypadku jedzenia post od czasu do czasu może okazać się pomocny, tak samo bywają okresy, kiedy pomocny jest post od współżycia małżeńskiego, podjęty dla sensownych, rozważonych na modlitwie przyczyn. Jednak poza przypadkami ewidentnego cudu, nie da się przeżyć wyłącznie poszcząc. Stąd naturalne planowanie rodziny proponowane jest bardziej jako recepta na trudne sytuacje niż jako codziennie przyjmowana dla zdrowia witamina.

Pewnego dnia w bibliotece wyjaśniłam to wszystko znajomemu seminarzyście, który nie był jeszcze żonaty, a on zadał mi prowokujące pytanie:

- To znaczy, Kimberly, że ty i Scott zrezygnowaliście z antykoncepcji?
- Nie, jeszcze nie.
- Ale mówisz tak, jakbyś była absolutnie przekonana, że jest ona czymś złym.
W odpowiedzi przytoczyłam mu znaną anegdotę: "Kura i świnia farmera Browna wychwalały pod niebiosa swojego wspaniałego gospodarza.
- Uważam, że powinniśmy przygotować mu coś specjalnego - powiedziała kura.
- Co masz na myśli? - zapytała świnia.
- Usmażmy mu na śniadanie jajecznicę na bekonie - zażartowała kura.
- No cóż - westchnęła świnia - dobrze ci mówić. Dla ciebie to wspaniały podarunek, dla mnie - całkowite poświęcenie (total commitment)".
- Terry - dodałam - wezmę sobie to do serca, co mi powiedziałeś, ale wiedz, że zaryzykowanie posłuszeństwa w tej dziedzinie jest dla mnie o wiele trudniejsze niż dla ciebie, ponieważ nie żyjesz w małżeństwie. Terry obiecał jeszcze pomodlić się za mnie i za Scotta i oboje poszliśmy do domu. Po rozmowie ze mną Scott stwierdził, że on również opowiada się przeciwko antykoncepcji, ale zaproponował, żebyśmy nie pozbywali się tak całkiem środków antykoncepcyjnych - na wypadek gdybyśmy zmienili zdanie. Czułam jednak, że byłaby to dla nas zbyt duża pokusa pójścia na kompromis z naszymi zasadami. Wyrzuciliśmy więc wszystkie środki, wchodząc na nowy poziom zawierzenia się Bogu w kwestii naszego życia i naszej płodności.

Lata seminaryjne dały nam ze Scottem wiele okazji do wspólnego studiowania teologii, do zachęcania, wspierania i prowokowania siebie nawzajem, jak też i naszych przyjaciół. Wielkim źródłem błogosławieństwa były dla nas małżeńskie grupy biblijne. Zaangażowanie w posługę w zborze dało nam szansę zastosowania w praktyce tego, czego nas uczono. Także niezliczone dyskusje teologiczne z innymi studentami przy posiłkach w naszym mieszkaniu dodawały smaku naszemu życiu.

Gdy spotykałam się ze studentkami naszego seminarium, w rozmowach często zbaczałyśmy na temat pracy, którą chciałybyśmy wykonywać po ukończeniu studiów. Niewiele z nich wykazywało zrozumienie tych problemów, gdy dzieliłam się z nimi moimi kierunkami wykorzystania zdobytego stopnia naukowego. Gdybym nie zaszła w ciążę, byłabym gotowa podjąć pracę przy nauczaniu teologii i pełnić posługę wspólnie ze Scottem. Natomiast gdybym zaszła w ciążę, co miałam nadzieję, że nastąpi wkrótce, wykorzystałabym zdobytą wiedzę po to, by być większym wsparciem dla Scotta, uczyć nasze dzieci i prowadzić grupy biblijne dla kobiet.

Moi rodzice - którzy płacili rachunki za studia - akceptowali moje zamiary i stali po mojej stronie. Nie zależało im na tym, żeby dyplom magisterski był dla mnie źródłem dochodu. W ich rozumieniu studia były szansą rozwijania otrzymanych od Pana darów. Ufali więc, że Pan wskaże nam, jak mamy ich używać. W przeważającej części studia teologiczne były dla nas nie tyle wyzwaniem do kwestionowania tego, w co wierzyliśmy (jak stało się to w przypadku antykoncepcji), ile pogłębieniem naszego zrozumienia i docenienia fundamentu, na którym zaczęliśmy już budować nasze życie. Z jednym godnym uwagi wyjątkiem - zaczęliśmy zastanawiać się, czy rzeczywiście mamy słuszność twierdząc, że jesteśmy usprawiedliwieni jedynie przez wiarę. Stopniowo doszliśmy do przekonania, że poglądy teologiczne Marcina Lutra stoją w sprzeczności z tymże Pismem Świętym, które rzekomo wybrał na swój autorytet w miejsce Kościoła katolickiego. Głosił on, że człowieka nie usprawiedliwia wiara działająca przez miłość, a jedynie sama wiara. Posunął się nawet tak daleko, że w swoim niemieckim przekładzie Listu do Rzymian 3,28 dodał słowo "sama" przed "wiara", a List św. Jakuba nazwał "słomianym listem", gdyż stwierdza on jednoznacznie, że "człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary" (Jk 2,24).

Znowu więc, ku naszemu zdumieniu, okazało się, że Kościół katolicki ma słuszność w podstawowej kwestii: usprawiedliwienie oznacza, że człowiek staje się dzieckiem Bożym i zostaje wezwany do wiernego tym dziecięctwem życia, opartego na wierze, które działa przez miłość. List do Efezjan 2,8-10 wyjaśnia, że wiara - której koniecznie potrzebujemy - jest darem Boga, nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił, oraz że ta właśnie wiara umożliwia nam pełnienie dobrych uczynków, które Bóg dla nas przygotował. Wiara jest jednocześnie darem od Boga i naszą posłuszną odpowiedzią na Jego miłosierdzie. Zarówno protestanci jak i katolicy zgodziliby się natomiast, że zbawienie dokonuje się przez samą łaskę.

W tym czasie nie orientowałam się jeszcze zbyt dobrze w teologii Reformacji, więc nie sądziłam, że zmiana w moim rozumieniu usprawiedliwienia może mieć jakieś istotne znaczenie. Warto było to wiedzieć, ale uważałam, że przecież każdy zgodzi się, że jesteśmy zbawieni z samej łaski przez wiarę, która ujawnia się poprzez miłość. Gdyby tylko dano mi dosyć czasu na wyjaśnienie, dlaczego tak wierzę, żaden z moich znajomych nie posądziłby mnie o katolicyzm. Dla Scotta jednak ta zmiana poglądów była jak trzęsienie ziemi, którego konsekwencje miały okazać się bardo ważne dla naszego życia.

Gdy nasz ostatni rok w Gordon-Conwell zbliżał się do końca, odkryliśmy, że Pan (nareszcie) pobłogosławił nas potomstwem. Chociaż zburzyło to nasze plany wyjazdu do Szkocji na studia, byliśmy zachwyceni widząc, że wola Boża dla naszego życia zawiera w sobie to Dziecko. Cieszyłam się myślą, że będę mogła wykorzystać to wszystko, co dokonało się w moim sercu i umyśle w ciągu lat seminaryjnych, wychowując ucząc maleństwo, które noszę pod sercem. Świadomość kolejnego kroku w moim powołaniu małżeńskim - macierzyństwa - dawała mi głębokie poczucie spełnienia. Po ukończeniu studiów wyruszyłam ze Scottem do Wirginii, by pełnić wolę Bożą wśród ludzi, do których On nas posłał.