Odnaleźć puls życia
Jesień 2005 r. Przepraszam! Oprócz śmierci może wywolić nas od tego niedosytu... ostateczne przyjście Chrystusa, Jego Paruzja... której przyzywamy w każdym Ojcze nasz: "przyjdź Królestwo Twoje!". Jedna z osób, których wspomnienia przeczytałem z wielkimi emocjami, to ksiądz Jan pochodzący z parafii w Iłowie k. Sochaczewa (obecnie diecezja Łowicka). Opisuje, jak znalazł miejsce odpoczynku w swojej drugiej parafii, do której został przeniesiony jako proboszcz: "Przywiozłem ze sobą trzydzieści uli pszczół, trzeba było je gdzieś umieścić. Martwiłem się nawet o to. Ale jak się potem okazało, niepotrzebnie. Parafianie szybko znaleźli dla nich miejsce. Jeden z parafian odstąpił dla nich mały sad, w którym było wiele drzew i krzewów ozdobnych. Długo jednak tych pszczół nie prowadziłem. Uważałem, ze jestem księdzem a nie pszczelarzem. Miałem się troszczyć przede wszystkim o dobro parafian, a nie o pszczoły. Chyba po dwóch latach oddałem je za darmo. Ten mały sad na pszczoły bardzo mi się przydał. Było to wspaniałe miejsce na odpoczynek. 1 maja 1965 roku był pierwszym dniem mojego pobytu w Skąpem". I ks. Jan o swoim odejściu na emeryturę: "Nadszedł czas, że trzeba powiedzieć: żegnajcie, zostańcie z Bogiem, bo ja już muszę odejść na odpoczynek (...) Ksiądz ma prowadzić ludzi do nieba, ale nigdy kosztem własnego zbawienia. Mam najpierw zbawić siebie i tą swoją drogą świętości mam prowadzić swoich parafian. Ale czy każdemu księdzu się to udaje? Wątpię. Ileż razy trzeba było głosić nauki małżonkom, narzeczonym, dzieciom pierwszokomunijnym, rodzicom, siedzieć w konfesjonale i spowiadać, uczyć religii w salce katechetycznej i nie zostało nic czasu, tylko zmęczenie całkowite. Nie było nieraz siły, by zmówić choć ten paciorek, którego mama uczyła w dzieciństwie. Dlatego jest dobrze, jeśli Bóg w swoim miłosierdziu da lata starości, lata odpoczynku, wiele czasu, by nadrobić i uzupełnić braki całego życia". O swoim przyjeździe do Domu księży emerytów: "Przyjechałem tu 25 sierpnia 1996 roku (...) Wszedłem do mojego pokoiku i usiadłem. Oparłem głowę na rękach i myślałem, długo myślałem. A kiedy się spostrzegłem, stwierdziłem, że łzy spływają mi po policzkach. I wtedy odczułem wielki smutek. Uświadomiłem sobie, że wcale świata nie zmieniłem i wysiadłem z życia na stacji nowego i niedokończonego Domu księży emerytów. I po co tu przyszedłem? Przecież chyba nie po to, by dalej przemieniać świat. O nie, już nie będę dalej przemieniał świata. Przyszedłem tu po to, by dopełnić tego, czego mi w życiu nie stało..." Inną osobą, którą spotkałem to Jekatierina Sayn-Wittgenstein (Rosjanka). Zupełnie zauroczyły mnie jej pamiętniki z lat 1914-1919 wydane pod znamiennym tytułem "Koniec mojej Rosji" ( wyd. Noir sur Blanc, Szwajcaria 1998 r). Była to zupełnie bezpretensjonalna, 20-letnia młoda kobieta, córka ziemiańskiej, arystokratycznej rodziny rosyjskiej, noszącej tytuł książęcy. Ich majątek, Bronica, znajdował się na południowym Podolu, na Ukrainie. (Mój tato twierdzi, że byli sąsiadami moich pradziadków Staniszewskich). Katia dzień po dniu opisuje losy swojej najbliższej rodziny w czasie Wielkiej Wojny, w którą wpisała się rewolucja boszewicka – niszczycielka jej Rosji. Katia patrzy na te wydarzenia oczami młodej Rosjanki patriotki. Od dzieciństwa odbierałem Rosjan jako zaborców, potem bolszewików itd. Pierwszym, pozytywnym szokiem w stosunku do naszych wschodnich sąsiadów była spowiedź młodej Rosjanki z Moskwy, której wysłuchałem w Taize w 1996 r. Byłem zauroczony pięknem i wrażliwością serca tej dziewczyny. Pamiętnik Katii niesie w sobie coś podobnego. Trzecią osobą, której wspomnienia przeczytałem, to siostra mojej śp. babci, ciocia Krysia Sokolnicka (z d. Fudakowska). Ciocia jest jedną z niewielu osób w mojej rodzinie, gdy w pierwszej połowie lat 80-tych zetknąłem się z Odnową w Duchu Świętym, która podzielała moje fascynacje Odnową. Sama chodziła do grupy Odnowy u św. Jana Kantego w Poznaniu, prowadzonej przez ks. Piątkowskiego. Wspomnienia obydwu pań mają to wspólne, że dotyczą okresu wojennego – z tą różnicą, że Ciocia Krysia opisuje przeżycia II-ej wojny – obie pracowały jako siostry miłosierdzia asystujące przy opatrywaniu niezliczonych rannych żołnierzy. I obie wyrażają głębokie przekonanie o Bożej Opiece, wyrażone w ostatnich słowach wspomnień Katii: "Kończąc chciałabym wypowiedzieć jeszcze kilka słów głębokiej wdzięczności... Bo przecież tylko Ręka Boża mogła przeprowadzić nas cało przez wszystkie zagrożenia i śmiertelne niebezpieczeństwa dwóch wojen światowych i rewolucji. (...)W obu wypadkach Pan Bóg ocalił nas wszystkich. Proszę moje dzieci i wnuki, by nigdy o tym nie zapomniały". Przytoczę pewne fragmenty: 27 sierpnia 1914 rok ( Moskwa) Próba ognia, pierwszy chrzest w szpitalu Nowo-Jekatierińskim! Jeszcze teraz dostaję gęsiej skórki, gdy pomyślę co było rano. Mnie i Tatianę skierowano od razu do najcięższych zabiegów (opinia nowicjuszki – przypis autorki z 1916 r.). Podziwiam odwagę, z jaką Tatiana asystowała przy wszystkich zabiegach, nieustannie pomagając. Ja nie wytrzymałam: już przy pierwszym opatrunku (łokieć rozerwany szrapnelem), przy którym miałam trzymać miednicę, na widok wielkiej zaropiałej rany i odłamków kości, które doktór wrzucał do tej miednicy, zrobiło mi się niedobrze i straciłam przytomność. (...) Gdy już zupełnie się uspokoiłam, zrobiło mi się wstyd; nie zważając więc na szum w głowie i osłabienie wstałam i wyszłam na korytarz. (...) Patrząc na cierpiących żołnierzy poczułam żałość; zaczęłam bać się, że nie będę mogła nic dla nich zrobić, że nie będę mogła ulżyć ich cierpieniom. Wzięłam się w garść i postanowiłam wrócić do pokoju, gdy niespodziewanie natknęłam się na Olgę Bronisławownę, która zaproponowała mi obejrzenie sali operacyjnej, a ja głupia zgodziłam się. W dużej, nowocześnie urządzonej sali operacyjnej stał wokół stołu tłum ludzi ubranych w białe fartuchy. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam leżącego głową do dołu człowieka, nad którym pochylało się dwóch lekarzy. Był pod narkozą. Lekarze grzebali w jego plecach, ale ja widziałam tylko zakrawawione ręce (nie zakrwawione, tylko posmarowane jodyną – przypis autorki z 1916 r.), w których trzymali coś ciemnego. Zrobiło mi się mroczno w oczach i zachwiałam się (...). Przyszła jakaś osoba ubrana na czarno i ze zdumieniem wlepiła spojrzenie w siostrunię, która bledziutka, z twarzą zasłoniętą rękami siedziała na kanapce i na pewno wyglądała bardzo żałosnie. Zrobiło mi się wstyd i postanowiłam, że za wszelką cenę muszę wrócić do ambulatorium. Śmiało otworzyłam drzwi i zatrzymałam się w nich: strasznie się bałam, zupełnie jak dziecko, które nie ma odwagi wejść do ciemnego pokoju. Ale nie może sobie pozwalać na coś podobnego przyszła siostra miłosierdzia! Zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwi i weszłam. Nadal robiono opatrunki. Tatiana też tam była i spojrzała na mnie surowym wzrokiem. Trzymała rękę, w której była wielka rana i z niej wystawała kość. Znów poczułam szum w głowie, a moje dłonie zrobiły się nagle zimne. Na szczęście ta ręka została szybko obandażowana, a mnie z Tatianą polecono odprowadzić chorego do jego sali i ułożyć w łóżku. Gdyśmy to zrobiły, on poprosił, by napisać mu list. Zostałam więc z nim, a Tatiana znów odeszła. Po napisaniu listu wróciłam do ambulatorium, i choć kilka razy musiałam się ratować ucieczką na klatkę schodową, wytrzymałam aż do ostatniego opatrunku. Potem oświadczono nam, że jesteśmy z Tatianą przyjęte jako siostry na oddział, to znaczy nie tylko jako obserwatorki. (...) Piątek, 28 sierpnia 1914 r. (...) dzisiejszy dzień minął o wiele lepiej od wczorajszego: byłam obecna przy wszystkich opatrunkach, asystowałam nawet przy dwóch operacjach i wszystko zakończyło się pomyślnie. (...) Druga operacja była bardzo poważna, mimo, że robiono ją w pokoju zabiegowym, a nie na dużej sali operacyjnej. Polegała na wyjmowaniu odłamków kości z górnej części strzaskanej dłoni. Widziałam tylko część operacji, a Tatiana nie widziała nic. Wszystko robiono rzecz jasna pod narkozą. Postanowiłyśmy przy tym nie asystować(...) Chodziłam po korytarzu, myślałam i postanowiłam wrócić, i być przy operacji. Kiedy tam weszłam, ręka była już rozcięta. Przeraziło mnie mnóstwo krwi. Doktor wyciągał specjalnymi szczypcami kawałki kości, które trzeszczały tak strasznie, że aż coś chwytało za serce. I choć w utkwionych we mnie spojrzeniach wyczuwałam politowanie i ironię, to jednak zostałam. Chyba trzy razy wychodziłam na schody trochę odetchnąć, jednak zaraz wracałam i wytrzymałam do końca. Bardzo się męczyłam, ale nie było to zmeczenie fizyczne lecz psychiczne, i sprawiało mi satysfakcję. Teraz wiem, że za każdym razem będzie lepiej i lepiej, i już nie wątpię, że osiągnę w końcu swój cel. Jutro mają się odbyć dwie ciężkie operacje i będę asystowała przy obu...
Gdy przepisuję te wspomnienia, cały czas grzmi gdzieś w pobliżu burza. Przypomina to odgłos kanonady tyle razy w tych zapiskach wspominanego frontu, który przynosi zwykle tyle ran – ciężkich i lżejszych. Opisuje to także ciocia Krysia w swoich wspomnieniach z Roztocza, gdzie był jej rodzinny dom: "Był już wieczór, dookoła na horyzoncie szalały pożary, których łuny oświetlały drogę, krowy tłoczyły się na wąskiej grobli rycząc żałośnie, widok był przerażający. Zdawało się nam, ze ożyły opisy z "Pożogi" Kossak Szczuckiej. Grozę powiększały strzały artyleryjskie od strony Zwierzyńca w kierunku miasteczka Krasnobród (Przyp. Miejscowość Krasnobród miała trzy części: Podzamek, objemujący dwór [rodzinny pradziadka Kazimierza] i jego przyległości, miasteczko Krasnobród w większości zamieszkałe przez ludność żydowską i Podklasztor, czyli część przylegającą do kościoła i klasztoru [podominikańskiego]. Od Podklasztoru przez miasteczko do Podzamku było ok. 2,5 km.) Tę drogę i te widoki mam w oczach do dziś. Dotarliśmy do Szloski (leśniczówki na górze Jakubowica w lasach krasnobrodzkich) i z resztą rodziny doczekaliśmy świtu, kiedy bitwa rozszalała się na dobre. Koło południa przyszli ludzie z majątku i powiedzieli, że dom ocalał, kwaterują w nim Niemcy i proszą właścicieli o powrót. Wyszliśmy we dwójkę z Tatusiem na skraj lasu, na wzgórze i zobaczyliśmy całą panoramę doliny Wieprza, miasteczko zasnute dymami pożarów, a nasz dom cały i nienaruszony – co za ulga! Wracamy. Widok oficerów niemieckich panoszących się w naszym domu i rozwalających się w naszych meblach jest dla nas trudny do wytrzymania. Rozmieszczamy się jakoś na piętrze, bo na dole kwaterują Niemcy. Dom w Krasnobrodzie (lewa, wyższa część) Po niedługim czasie dowiaduję się od lekarza niemieckiego, że polski szpital polowy znajduje się na Podklasztorzu, i że on tam właśnie jedzie. Proszę, by mnie jako polską sanitariuszkę zabrał ze sobą. Godzi się i jedziemy. Mijamy kolumnę naszych jeńców powiązanych drutami. Wyrażam lekarzowi moje oburzenie na takie traktowanie jeńców wojennych. Przejeżdżając Wieprz w bród, bo most zniszczony, zatrzymujemy się przy dużej grupie jeńców, karmionych przez miejscową ludność. Mam możliwość porozmawiać z biedakami przez chwilę. Miasteczko wypalone. Na Podklasztorzu wstrząsający widok: korytarze klasztorne wypełnione rannymi na noszach, na podłodze, na garściach słomy. Trudno znaleźć miejsce dla postawienia nogi. W zakrystii sala operacyjna, dwa stoły przy których uwijają się polscy lekarze. Na mój widok wyraz nieufności, że przybyłam z oficerem niemieckim. Po krótkich wyjaśnieniach z radością przyjmują zaofiarowaną pomoc, bo pielęgniarki opadają z sił, a jęki rannych i wołanie o picie nie ustają. Rany są przerażające. Dostajemy strzykawki i morfinę, którą wstrzykujemy jedną strzykawką najbardziej potrzebującym. O aseptyce nie ma mowy. Naczelny lekarz szpitala dwoi się i troi. Jeden z chirurgów, dr Przygocki pyta mnie, czy mogłabym zastąpić instrumentariuszkę. Nie znam wprawdzie instrumentów, ale on mi mówi, że będzie wyjaśniał o co chodzi, bylem nie zemdlała z wrażenia bo czasu na cucenie nie ma. Godzę się. Pierwsza operacja – amputacja nogi. Jedna operacja za drugą. Nad ranem kończą się środki znieczulające. Lekarze są podziwu godni, karmię ich w przerwach czekoladą i kawą zbożową, zabranymi z domu. Nie pamiętam jak ługo trwał ten koszmar szpitalny. Pracowaliśmy jak w transie. Odzyskałam świadomość rzeczywistości dopiero z chwilą, gdy znalazłam sie w domu, 22 września, gdzie zastałam szykujących się do odjazdu Niemców. Autobus stał na gazonie, a Niemcy proponowali Tatusiowi wyjazd na zachód wraz z nimi, w przewidywaniu nadejścia Rosjan, ale Tatuś się nie zgodził. Wygłodniała po szaleńczej pracy w szpitalu weszłam do jadalnego pokoju i w tym momencie usłyszałam krzyki Niemców – Es wird geschossen! Strzelają! Był to ostatni zryw oddziałów polskich, przebijających się na południe. Widok na rzekę Wieprz od stronu domu. Głód zrobił swoje, porwałam kawałek pieczonej cielęciny ze stołu i wybiegłam przed dom. Zobaczyłam uciekających Niemców, pobiegłam za resztą domowników w stronę rzeki i schroniwszy się za groblą, rzuciłam się z wilczym apetytem na zabraną cielęcinę z poczuciem, że można nawet zginąć, byle nie na głodno! Rzeczywiście, pociski karabinowe świstały wokoło. Wkrótce strzelanina ustała. Niemcy uciekli, zdziesiątkowani pod Jacnią i nastał okres kilkudniowej ciszy.(...) 28 września w domu pojawia się sztab rosyjski. Jestem na piętrze i słyszę ciężkie kroki na schodach pozbawionych chodnika. Weszło kilku żołnierzy z pepeszami i pierwsze pytanie: gdzie pomieszczik? Ojciec mój siedział w pokoju sypialnym. Po wejściu do pokoju żołnierze bez wstępu do Ojca: ty sk... dawaj sało! Po chwili przyszedł z dołu goniec oznajmiając, że Tatuś ma zejść natychmiast i stawić się przed sztabem. Chodziło o to, że w jadalnym pokoju ma być wszystko jak za Niemców: "bo Niemcy toże kulturnyj narod"! Nas domowników (5 osób) wraz z licznymi (ok. 30 osób) uciekinierami stłoczono na piętrze w dwóch pokojach. Pytano młode mężatki, gdzie mężowie? Odpowiedziały, nie bardzo rozważnie ale z wielką dumą, że są oficerami i walczą z Niemcami. Dopiero sowiecka kąpielowa zwróciła nam uwagę, żeby się w ten sposób nie ujawniały. Kąpielowa w trakcie szykowania kąpieli, wzięła tatusia na stronę i rozszlochała się mówiąc, że już dalej nie może... Gazon przed domem obstawiono czołgami z lufami skierowanymi w okna domu. Na środku gazonu ustawiono głośniki, przez które nadawano przez cały dzień w kółko znane pieśni w wykonaniu dońskich kozaków "Wieczorny dzwon" i "Kołokolczik". W nocy, co 10 minut drzwi od naszego pokoju otwierały się z trzaskiem, zapalało sie światło, po chwili bez słowa gasło i drzwi się zamykały. Takie kontrole trwały całą noc. Któregoś dnia zaintrygował nas widok żołnierzy sowieckich wywożących spod domu od strony podjazdu zwoje drutu i gruz. Okazało się, że cały dom łącznie z Pałacem był zaminowany. Mieszkaliśmy wraz ze sztabem sowieckim, na trzydziestu skrzyniach trotylu! Zapalnik był po drugiej stronie szosy. Zdaje się, że dom był zaminowany przez nasze oddziały, wycofujące się do Tomaszowa. Ciocia Krysia w czasie ślubu moich dziadków, Krasnobród 1936 r.
Wspomnienia, dzienniki, osób które przeczytałem w czasie tych wakacji, nasuwają na myśl pewne utarte prawdy: że życie ludzkie jest kruche, szybko przemija. Czuję się pobudzony, by na nowo odnajdywać puls życia. Pewnie dlatego dziękuję Bogu za ten czas i z nadzieją patrzę w nadchodzące dni.
Krzysztof OP
|