Wanda Trzeciecka

Wybory 1947 r.
Fragment wspomnień.
Źródło:
Wanda Trzeciecka, Wspomnienia z Kresów,
Warszawa: Łośgraf, 2008, s. 352-354





Warszawa 1947 r.

Czas mijał. Praca moja w biurze stawała się mniej przyjemna. Odczuwało się wokoło nieszczerość, pewien fałsz, nikt nie był sobą. Co innego mówiło się osobom, którym się ufało, a co innego oficjalnie. Wszyscy mniej lub bardziej mieli się na baczności, a szczególnie wobec osób partyjnych. Z tymi liczono się bardzo i nieraz schodzono im z drogi – na wszelki wypadek.

Trudno było wiedzieć, kto jaką drogą doszedł do partii i kariery. Drogi te mogły być różne i zawiłe. Skoro jednak tam się znalazł, musiał bardzo uważać, by nie popaść w niełaskę, przy tym mieć oczy i uszy otwarte i o wszystkim donosić gdzie trzeba. Nieraz by tego może nie zrobił, ale wiedząc, że jest śledzony – musiał. Wydawało się dziwne, skąd się wzięło tylu partyjniaków w narodzie, który nie znosił komunizmu i nim gardził. Dookoła panuje nieufność. Na pewno tym w partii też nie ufają, być może też są śledzeni, jeszcze mocniej niż my, przez towarzyszy partyjnych. Więc muszą być lojalni i gorliwi wobec władz, a przede wszystkim wobec partii, i dawać tego dowody.

Muszą wykazywać na każdym kroku i pod każdym względem swą wierność i gorliwość, choćby ze względu na bezpieczeństwo swoje i swych rodzin. Nie tylko zresztą na bezpieczeństwo, ale również ze względu na karierę, znaczenie, większy dobrobyt, możność zajmowania wyższych i dochodowych stanowisk, ułatwienia w kształceniu dzieci itp. Mają we wszystkim pierwszeństwo i przywileje.

Choćby takie udogodnienie jak specjalne zakupy. Tylko osoby partyjne mogły nabywać, w biednych powojennych czasach, niedostępny dla zwykłego śmiertelnika, towar po cenie zniżonej.

Zdarzało się jednak czasem, że ktoś zapisał się do partii ze strachu lub po prostu z głupoty, bo go namówili, a wycofać się nie było jak. Tkwił więc tam, za głupi, by wykorzystać sytuację i przynajmniej coś na tym zyskać. Stracił zaufanie swoich, stał się popychadłem partii – pożałowania godna postać.

Na ogół jednak partyjniacy lądowali dobrze. Dzieci ich miały ułatwiony wstęp na wyższe uczelnie, możność zajmowania lepiej płatnych posad, no i władzę. Innym grubo gorzej się wiodło.

Latem, zdaje się w 1947 roku, miało się odbyć powszechne głosowanie czy też wybory. Oficjalnie niedużo o tym się mówiło, i to niewyraźnie, w mętny sposób, unikając dyskusji na ten temat. Nie bardzo wiedziałam, o co właściwie chodzi. Z grubsza jednak orientowałam się, że mamy wypowiedzieć się za istniejącym stanem rzeczy, wyrażając poparcie dla tych, co nami rządzą. Wielu rzeczy nie rozumiałam i wydawały mi sie co najmniej dziwne. Dlaczego, choć jest po wojnie, są tu rosyjskie wojska i widzi się nieraz rosyjskich sołdatów na ulicach Warszawy – nigdy w pojedynkę?

Czasem spotyka się ludzi, którzy jak przestępstwo czy rzecz hańbiącą ukrywają, że należeli do AK. Nikt nie jest szczery, nikt nie jest sobą, szczególnie wobec ludzi, których się zna mało. Zupełnie inaczej niż kiedyś... I teraz znowu te wybory...

Wreszcie nadeszły. W ściśle oznaczonym czasie musiałam się zgłosić do odpowiedniej komisji wyborczej (chyba to się tak nazywało). Tam ustawiono nas w kolejce i rozdano kartki, które należało przy głosowaniu oddać. Tak staliśmy pełni niepewności i obrzydzenia do siebie i świata całego, nie śmiejąc i wstydząc się na siebie spojrzeć. A może dałoby się przekreślić lub zniszczyć tę kartkę i do urny wrzucić coś innego? Może nikt nie zauważy?

Czuję na sobie wzrok pilnującego porządku osobnika. Jestem niezręczna i tego bym nie potrafiła – nie nadaję się do tych rzeczy. Na pewno straciłabym pracę, mogliby mnie wywieźć do Rosji. To byłoby najgorsze, gorsze od śmierci1). Obserwuję takich, co stoją blisko mnie. Wszyscy zachowują się poprawnie, nikt na nikogo nie patrzy, każdy unika wzroku. Pewnie czują się tak jak ja. To wszystko jednak trwa bardzo krótko.

Widać dobrą organizację. Wchodzę do lokalu. Jeszcze ostatni błysk nadziei – a może w tym tłoku skreślę kartkę, mam ołówek w kieszeni, nie zauważą. Ale na to nie ma już czasu. W sali jest ład i porządek, wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Zbliżam się do stołu, na którym stoi urna. Czuję na sobie wzrok przewodniczącego. Mam wrażenie, że ziemia ucieka mi spod nóg. Spokojnie wkładam nieuszkodzoną kartkę do urny. Tylko ręce mi jakoś drżą. Odchodzę. Czuję się opluta i podeptana. Tak się dzieje w kraju, gdzie 90% ludzi czuje i myśli jedno, a robi co innego.

O wyborach się nie mówi, nie wspomina się i nie dyskutuje.





Przypis 1.

Autorka została wywieziona z córkami na początku wojny na Syberię, z czego dwa lata spędziła w obozie pracy za odmowę przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. W łagrze tak obchodzono się z nią i innymi Polkami:

"15 maja 1943 r. odbyła się rozprawa sądowa, na której zapadł wyrok, skazujący nas na dwa lata łagru „za włóczęgostwo”, w tym przypadku za nieposiadanie dowodu tożsamości, który nam sami zabrali na pierwszym przesłuchaniu. Mężczyzn potraktowano surowiej. Niektórym, przede wszystkim młodym, gdy bicie i straszenie rewolwerem nie odniosło skutku, zastosowano paragraf 58 polityczny i wymierzono pięć lat łagru. Z sądu przetransportowano nas do więzienia. Po szczegółowej rewizji i rozbieraniu do naga, znalazłyśmy się na ogólnej dużej sali. Uderzyła przeraźliwa ciasnota i straszne powietrze. Wzdłuż ścian ciągnęły się dwupiętrowe nary, na których ciasno, jedna obok drugiej leżały kobiety odwrócone głową do ściany. Spocone, niemyte ciała wydzielały przykrą woń. Najgorszy jednak smród dolatywał od drzwi, przy których stało specjalne wiadro z przykrywą, zwane paraszą, służące za ubikację. To było okropne. Stale ktoś się publicznie załatwiał i roznosił się przeraźliwy odór, od którego mdliło i ściskało w gardle. Nieraz wiadro było przepełnione i źle się zamykało (Wspomnienia z Kresów, s. 270-271).

(...) /Po przewiezieniu do łagru/. Opowiadano, że przed nami była tu Polka z córką. Odbywały łagier jak i my – za włóczęgostwo. Mówiono, że była to śliczna miła, dziewczyna. Umarła z wyczerpania i głodu. Wielu umiera tu w ten sposób. Zwykle zaczyna się biegunką, która przechodzi w krwawą. Nie jest to jednak dyzenteria, lecz następstwo głodu i wyczerpania. W zonie jest mały barak, gdzie leżą łagiernicy, nie mogący już chodzić. Choroba ich polega na skrajnym wyczerpaniu organizmu. Prawie codziennie zgłaszają się kobiety do lekpoma (lekarza), skarżąc się na bezsilność i krwawe wypróżnienie. On jednak zwykle nie wierzy. Musi to sprawdzić osobiście. Idzie więc z chorą do ubikacji, by być świadkiem, jak ta się załatwia. Dopiero widząc krew na własne oczy bierze chorą pod uwagę. Na pewno ma takie instrukcje. Kobietom, które leżą w izbie chorych, zamiast chleba przynoszą suchary, co jest powszechnie uważane za wielką troskliwość. Poza tym żadnej diety, leczenia czy lepszego odżywiania. Co pewien czas mierzy się temperaturę. Źle, gdy chory traci apetyt i przestaje jeść. Nie może. Jest to znak, że zbliża się koniec. Gdy stan jest już beznadziejny, pytają, co by zjadła, na co miałaby apetyt. Gotują dla niej tłustą zupę i nawet raz widziałam, jak nieśli mleko. Ona jednak jeść już nie może. Smakołyki więc zostają ku zadowoleniu „opiekunów”, którzy z tego skwapliwie korzystają. Za każdym razem powtarza się ta sama dziwna procedura. Straszne, makabryczne urągowisko.

Na razie nosiłyśmy swoją własną bieliznę i sukienki, które na tle lagiernych łachmanów wyglądały elegancko i budziły ogólny podziw i zazdrość, chociaż w rzeczywistości były to nędzne i wynoszone szmatki. Prałyśmy je w niedzielę z rana, nazywaną tu dniem odpoczynku" (Wspomnienia z Kresów, s. 274-275).

Wobec tego, co przeszła autorka wspomnień, nie dziwi jej przerażenie i upokorzenie, którego doznawała we własnym kraju po powrocie do Warszawy w trakcie wyborów. Można być wdzięcznym Bogu, że w 2014 r. mamy możliwość przeżywać wybory w zdecydowanie innej atmosferze.