Pełnia modlitwy
Jacek Woroniecki OP



NAUKA O MODLITWIE
Rola modlitwy w doskonałości chrześcijańskiej

"Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten jest, który mnie miłuje."
J 14, 21


Zacznijmy od wskazania w najogólniejszych zarysach stosunku modlitwy do życia chrześcijańskiego, a to w tym celu, aby zaraz od początku zapobiec pewnemu dość częstemu spaczeniu, polegającemu na zbytnim rozdzielaniu tych dwóch składników doskonałości chrześcijańskiej, na zbyt wyłącznym upatrywaniu jej tylko w jednym z nich albo tylko w drugim.

Jak jedni sądzą, że cała doskonałość chrześcijańska zawiera się w modlitwie, i nie rozumieją, że modlitwa, która na życie nie wpływa, nie przeistacza go i nie sprawia, że coraz bardziej przenika się ono duchem przykazań Bożych, żadnej wartości mieć nie może; tak drudzy, przeciwnie, mają skłonność upatrywać istotę doskonałości w dobrym życiu chrześcijańskim, lekceważąc rolę modlitwy i nie zdając sobie sprawy z tego, że ona jest właśnie źródłem i regulatorem życia moralnego.

I jedni, i drudzy mylą się w swej wyłączności: doskonałość chrześcijańska nie polega w swej istocie ani na modlitwie, ani na dobrym życiu, ale na miłości, której modlitwa i życie chrześcijańskie są podstawowymi przejawami. Od niej to zależy jej wartość wewnętrzna; bez niej człowiek przy największych pozorach doskonałości jest tylko, jak św. Paweł powiedział, cymbałem brzmiącym (1 Kor 13, 1).

O doskonałości przeto człowieka decyduje ustosunkowanie jego woli do Boga, do Jego prawa i Jego woli.

Przez miłość bowiem nie rozumiemy pewnego stanu zmysłowego, pewnego napięcia władz uczuciowych, wywołanego poznaniem jakiegoś przedmiotu, który nas pociąga, ale napięcie wyższej umysłowej władzy pożądawczej, zwanej wolą. Miłość uczuciowa ma też swe miejsce w życiu moralnym i nawet religijnym, ale jest to miejsce drugorzędne i decydującej roli wyznaczać jej nie wolno. Miłość umysłowa, duchowa, która nas tu przede wszystkim obchodzi, nie jest przeto aktem uczucia, ale aktem woli; w porządku nadprzyrodzonym staje się ona nawet stałym usposobieniem nadanym woli przez łaskę uświęcającą. Ona to jest rozsadnikiem dobra w naszym życiu nadprzyrodzonym i z niej wytryska jako ze swego źródła doskonałość chrześcijańska.

Zwróćmy jeszcze uwagę i na to, że tylko tak pojęta miłość jest pierwiastkiem zasługi nadprzyrodzonej, a nie, jak nieraz się u nas słyszy, mniejsze. lub większe trudności, związane z danym czynem. Trudności te mogą być znakiem i dowodem siły i napięcia miłości, ale nie one o stopniu zasługi decydują. Uczynek sam przez się łatwy, uczyniony z większą miłością, ma większą wartość zasługi niż dużo trudniejszy, ale który by był spełniony dla motywów mniej wzniosłych i z mniejszym napięciem miłości. To nam tłumaczy, że możemy mówić o zasługach Najświętszej Maryi Panny i nawet Pana Jezusa; były one stokroć większe od naszych, aczkolwiek nie musieli oni zwalczać tych trudności, które my z racji grzechu pierworodnego ciągle spotykamy na drodze życia.

Przedmiotem miłości nadprzyrodzonej jest sam Bóg. Jeśli obejmuje ona i coś, co jest poza Bogiem — a rozciąga się, jak wiemy, również na bliźniego — to jednak czyni to w Bogu i dla Boga. Jest ona tym stałym upodobaniem woli w dobru najwyższym, jakim jest Bóg, tą szczerą chęcią, aby chcieć przede wszystkim Boga i tego, co On chce, i aby nie przylgnąć nigdy do niczego takiego, co by z Nim, dobrem najwyższym, nie dało się pogodzić, co by się sprzeciwiało Jego świętej woli, Jego prawom i postanowieniom. Na tym polega miłość Boga nade wszystko.

Miłość ta w naszym życiu doczesnym przybiera dwie podstawowe formy, które nazywamy miłością aktualną, czyli świadomą, i miłością habitualną, czyli nieświadomą lub może lepiej - ukrytą.

Pierwszą z nich mamy wtedy, kiedy człowiek świadomymi aktami rozumu i woli zwraca się do Boga i wyraża Mu to wszystko, co Mu jest winien: cześć i chwałę, dziękczynienie, przeproszenie, prośby itd. Nie jest ona więc niczym innym, jak modlitwą.

Drugą natomiast mamy wtedy, gdy człowiek nie myśli o Bogu, ale spełnia to, czego Bóg w danej chwili od niego żąda. Wiemy, że sumienna praca wymaga, aby się jej całkowicie oddać, tak iż na jednoczesne zwracanie się myślą do Boga nie ma nieraz już możności. Dopiero w niebie umysł nasz ciągle i bez przerwy będzie z Bogiem połączony jednym, nieprzerwanym aktem aktualnej, świadomej miłości Boga. Tu, w życiu doczesnym, jest to niemożliwe. Ale i tu, na ziemi, nawet gdy myśl nasza od Boga odbiega, aby się czymś innym zająć, możemy ze spokojnym sumieniem powiedzieć sobie, że kochamy Boga nade wszystko, jeśli chcemy robić to, co odpowiada woli Bożej, i spełniać obowiązki, jakie w danej chwili Bóg ma nas włożył. Wtedy nie tylko ciężka praca, ale nawet odpoczynek lub konieczna rozrywka jest miłością habitualną Boga. W tym sensie śpiewamy w pieśni wieczornej: "niech Cię nawet sen nasz chwali", bo zażywanie snu w odpowiedniej mierze i w swoim czasie jest też pełnieniem woli Bożej, a więc miłowaniem Boga nade wszystko.

Widzimy przeto, że miłość, a co za tym idzie — doskonałość chrześcijańska składa się z tych dwóch czynników: z miłości aktualnej, czyli modlitwy, i miłości habitualnej, czyli pełnienia obowiązków, albo innymi słowy — dobrego życia. Oba te czynniki muszą być uwzględnione; niech zabraknie jednego lub drugiego, niech jeden lub drugi niedomaga, a zaraz odbije się to na doskonałości, której pełnia wymaga harmonijnego współdziałania obu pierwiastków.

Zapewne, że wzięta w oderwaniu, modlitwa przedstawia wyższą formę miłości Bożej, tę, która u kresu życia w chwale wiecznej zapanuje niepodzielnie. A jednak w życiu doczesnym byłoby bardzo niebezpieczne zbyt wyłącznie na nią przesuwać punkt ciężkości życia chrześcijańskiego i jego doskonałości. Toteż i Zbawiciel, chcąc w krótkich słowach wyrazić to, co jest najistotniejszą oznaką miłości, nie modlitwę, ale zachowanie przykazań wysunął na plan pierwszy: Kto ma moje przykazania i zachowuje je, ten jest, który mnie miłuje (J 14, 21).

I jest to aż nadto zrozumiałe. Przykazania bowiem obejmują całość naszego życia moralnego, a więc i modlitwę; zawierają natomiast więcej niż modlitwę, bo te wszystkie obowiązki, które są dla nas drogą prowadzącą do życia wiecznego.

Zresztą nawet gdybyśmy chcieli przeciwstawić miłość aktualną - habitualnej, modlitwę — życiu i pełnieniu obowiązków, to i wtedy nie moglibyśmy absolutnej przewagi w życiu doczesnym przyznać pierwszej. Przeciwnie, pewna wyższość życia chrześcijańskiego nad modlitwą polega na tym, że ono może mieć całą wartość nadprzyrodzoną modlitwy, modlitwa zaś nie może mieć całej wartości czynnego życia chrześcijańskiego.

W samej rzeczy każdą naszą czynność łatwo jest, w chwili gdy ją zaczynamy, aktem miłości aktualnej skierować do Boga; staje się ona wtedy równoważną z modlitwą i nie przestaje nią być, nawet wtedy gdy całkowicie pochłonie myśl naszą. Modlitwa natomiast nie może nigdy sama przez się zastąpić naszych czynności i dać to, co by one dały. Stąd np. wobec konfliktu między uczynkiem miłości bliźniego a modlitwą, ta ostatnia winna zawsze ustąpić, dla tej prostej racji, że z uczynku miłości bliźniego, np. nakarmienia głodnego, można aktem miłości uczynić coś równoważnego z modlitwą, samą zaś modlitwą nakarmić głodnego nie ma sposobu.

W życiu Matki Marceliny Darowskiej jest ciekawy epizod, ilustrujący to zagadnienie. Raz, gdy była pogrążona w modlitwie pełnej radości, zawołano ją w jakiejś sprawie, dotyczącej bliźniego. Przez mgnienie oka zawahała się, tak jej żal było przerwać rozkosze obcowania z Panem, ale On natychmiast odebrał jej wszelką radość, wynikłą z modlitwy, dając przez to poznać, że w tych razach wahać się nie wolno.

Z porównania więc modlitwy z obowiązkami życia chrześcijańskiego wynika, że nie należy ich zbyt przeciwstawiać sobie, gdyż nie stanowią one zupełnie odrębnych kategorii czynów, ale nawzajem się uzupełniają i przenikają. Tym, co je łączy i wiąże w jedno, jest miłość, nazwana przez św. Pawła węzłem, doskonałości (Kol 3, 14), i ona to pozwala z każdej czynności uczynić modlitwę. Jeśli bowiem każde dobrowolne spełnianie przykazań Bożych jest już aktem miłości habitualnej, to poprzedzone dobrą intencją nadprzyrodzoną, kierującą daną czynność aktualnie do Boga, staje się aktem modlitwy i nabiera całej jego wartości. W ten sposób modlitwa winna przenikać całe życie, wszystkie uczynki, cierpienia i radości, nawet zabawy i chwile, kiedy wszelka czynność umysłowa ustaje, tj. czas snu. Życie chrześcijanina staje się wtedy jedną modlitwą, i tego właśnie żądał Zbawiciel, gdy mówił, iż należy się zawsze modlić i nie ustawać (Łk 18, i).

Łatwo stąd wyprowadzić wniosek, że osobista doskonałość poszczególnej duszy zależy dużo bardziej od jej miłości habitualnej, tj. od życia i od stopnia, w jakim miłość aktualna, tj. modlitwa, to życie ożywia i przenika, niż od samej ilości i długości modlitw. Nie ten jest doskonalszy, kto dłużej i więcej się modli, ale ten, którego modlitwa silniej oddziaływa na życie i na całą działalność moralną.

Stąd można śmiało powiedzieć, że miarą indywidualnej doskonałości każdej duszy chrześcijańskiej jest właściwe wydozowanie w swym życiu miłości aktualnej i habitualnej, harmonijne zespolenie ich z sobą i przeniknięcie się wzajemne. Otóż zdarzają, się dwa krańcowo przeciwne sobie spaczenia, jedno i drugie równie szkodliwe dla dusz.

Z jednej strony, ktoś może nie doceniać miłości aktualnej, tj. modlitwy; zapominać, że jest ona obowiązkiem życia moralnego, a jednocześnie jego regulatorem, że tylko przez miłość aktualną wzrasta i utrwala się w duszy miłość habitualna. Fatalnym skutkiem takiego zaniedbania modlitwy musi być osłabienie pierwiastków nadprzyrodzonych w życiu, a wreszcie zupełna ich utrata z powodu pierwszego lepszego grzechu śmiertelnego, który jest zawsze wyrzeczeniem się miłości Boga nade wszystko, a więc ani z miłością aktualną, ani z habitualną nie da się w duszy pogodzić. Stan ten, bardzo częsty u ludzi zbyt przejętych światem, nazywamy brakiem pobożności, oziębłością, obojętnością, w krańcowych jego przejawach — bezbożnością.

Wprost przeciwnym spaczeniem jest to, co nazywamy bigoterią. Polega ona na zbyt wyłącznym wysuwaniu na pierwszy plan modlitwy, z lekceważeniem obowiązków życia chrześcijańskiego i szczególnie z pominięciem wpływu, jaki modlitwa powinna na życie wywierać. Powstaje wtedy między modlitwą a życiem rozdział, wpływający fatalnie na jedno i drugie; zaniedbuje się wtedy nieraz dla modlitwy najistotniejsze obowiązki chrześcijańskie, ale z modlitwy tej niewiele albo nic się nie otrzymuje, bo w tych warunkach przestaje ona być pełnieniem woli Bożej, a staje się poszukiwaniem własnego zadowolenia w marzycielstwie i lenistwie ducha.

Wielką krzywdą, wyrządzoną przez bigoterię pobożności chrześcijańskiej, jest ten dyskredyt, jaki rzuca na wszelką, nawet najpłodniejszą modlitwę, te uprzedzenia, jakie w stosunku do pobożności wśród ludzi świeckich szerzy. Ciężko odpowie ona kiedyś na sądzie Bożym za tę pychę, egoizm i faryzeizm, które na dnie jej leżą.

Kto prawdziwie dąży do doskonałości synów Bożych, ten powinien umieć właściwie wymierzyć swym życiu stosunek miłości aktualnej do habitualnej — modlitwy do życia. Stosunek ten nie jest ten sam dla wszystkich; przeciwnie, jest on czymś nadzwyczaj indywidualnym i każdy sam musi go sobie wymierzyć. Nawet w życiu zakonnym, w którym modlitwa dużo więcej miejsca zajmuje niż w świecie, jest on bardzo rozmaity, zależnie od celów i właściwości poszczególnych rodzin zakonnych. Zupełnie inaczej układa się on u kartuzów i karmelitanek, inaczej u dominikanów i niepokalanek, inaczej wreszcie u szarytek lub albertynów.

Tym bardziej więc ludziom, żyjącym w świecie, nie można jakiejś jednej miary czy normy postawić, ale każdy musi ją sobie sam ustalić, biorąc pod uwagę obowiązki stanu, potrzeby duszy, trudności, jakie w życiu moralnym napotyka, i te szczególne natchnienia, które mu Pan Bóg daje.

Jedną ogólną wskazówkę można tu tylko podsunąć: oto każdy powinien mieć w swym życiu tyle modlitwy, aby 1°: rzetelnie spłacać podatek chwały, jaki winien jest złożyć Panu Bogu w formie miłości aktualnej; aby 2°: własną swą duszę utrzymać w gotowości pełnienia woli Bożej i miłowania Boga nade wszystko. Przy tym w myśl tej prawdy, że kto nie idzie naprzód, ten się cofa, nie wystarcza tylko utrzymywać się w miłości habitualnie przez powstrzymywanie się od grzechów, ale trzeba w niej wzrastać i rozwijać się, tak iżby promieniować dobrem wokoło siebie. Modlitwy więc powinno być tyle w życiu, aby ogólny poziom miłości wciąż wzrastał i aby się ona bardziej zakorzeniała w duszy. Nie wolno przez zwiększenie ilości modlitw zaniedbywać innych obowiązków życia chrześcijańskiego, szczególnie obowiązków stanu i obowiązków miłości bliźniego, Najlepszym sprawdzianem, czy się ma w życiu dość modlitwy, jest właśnie pełne ducha chrześcijańskiego i zaparcia się siebie wykonywanie tych obowiązków.

Osoby, które zwykły od czasu do czasu odprawiać rekolekcje, winny na nich zawsze zbadać, czy stosunek modlitwy do życia jest u nich należycie wymierzony. Nieraz znajdą one tu coś do poprawienia; warunki bowiem życia mogą się tak zmienić, że może zajść potrzeba ujęcia lub dodania modlitwy. W cichości i skupieniu rozważą one przed Bogiem stan i potrzeby swej duszy i idąc za radą doświadczonego spowiednika, tak sobie ten stosunek na następny okres życia wydozują, żeby modlitwa w niczym nie krepowała ich w spełnianiu obowiązków życia chrześcijańskiego, ale aby im dawała całą pełnię siły i światła do wiernego niesienia służby Bożej we wszystkich okolicznościach tego życia.

Po tak wyraźnym stwierdzeniu, że modlitwa jest tylko składnikiem doskonałości chrześcijańskiej i że z obowiązkami życia chrześcijańskiego jest najściślej związana, śmiało możemy teraz przejść do poznania jej istoty, źródeł, gatunków i praw rozwoju. Nikt nam nie będzie mógł narzucić po tym, cośmy powiedzieli, że ją przeceniamy i że książka nasza szerzyć będzie bigoterię. powrócimy zresztą jeszcze do zagadnienia o stosunku modlitwy do życia, gdy już ją dokładnie poznamy, i postaramy się wtedy jeszcze ściślej określić ten ich wzajemny stosunek. Ale nikt także nie będzie mógł nam zarzucić na zasadzie wyższej rozwiniętej nauki, że modlitwy nie doceniamy i że ją odsuwamy na plan drugi; sam fakt, że poświęcamy jej całe studium, najwyraźniej chyba temu zaprzeczy.

Zadaniem naszym będzie nie tylko możliwie wszechstronnie rozwinąć odwieczną naukę katolicką o modlitwie, ale dać też poznać to, co by się chciało nazwać sztuką modlitwy. W modlitwie bowiem, jak w każdej działalności praktycznej, nie wystarcza wiedzieć, czym ona jest, ale trzeba umieć ją wykonywać; innymi słowy, nie wystarcza teoretyczna wiedza o modlitwie, ale konieczna jest praktyczna jej umiejętność, mająca własne swe metody i sposoby i posiadająca przeto cechę pewnej sztuki, czyli sprawności praktycznej.

Zarówno naukę o modlitwie, jak i sztukę modlenia będziemy się starali wysnuć z danych naszej świętej wiary, zawartych w Piśmie Świętym i nauce Kościoła, i z odwiecznej praktyki modlitewnej Kościoła, przejawiającej się zarówno w jego kulcie publicznym, jak i w życiu duchowym tych dusz wybranych, które najlepiej umiały się modlić. W żywotach świętych Pańskich i w pismach, przekazanych przez nich potomności, znajdziemy najlepszy, bo tryskający życiem i miłością komentarz do odwiecznej nauki Kościoła o tym obcowaniu duchowym z Panem Zastępów, jakim jest modlitwa.





Spis treści