Prześwietlenie małżeństwa


Bł. Maria i Luigi Quatrocchi w Dolomitach

Wspomnienie
bł. Marii Beltrame Quatrocchi o jej mężu bł. Alojzym
i o rozwoju miłości w ich małżeństwie


* * *

W przeszłości * Dzień * Praca * Dom * Osnowa i wątek
Blok skalny * Wspomnienia * Poemat  miłosny
I potem



W przeszłości

Nasza historia zaczęła się, gdy mieliśmy dwadzieścia i dwadzieścia cztery lata. Powoli, powoli w nasze życie opromienione światłem ludzkiej miłości zaczęło przenikać światło nadprzyrodzone. Narodziny dzieci, nasze całkowite poświęcenie się im, a także kierownik duchowy, który wzbudził w nas pragnienie coraz lepszego poznania Jezusa, wszystko to uświadomiło nam potrzebę formacji wewnętrznej.

Po pewnym czasie także i Gino zaczął codziennie przystępować do Komunii świętej. Nikt go do tego nie namawiał. Pragnął po prostu ściślejszej jedności i harmonii z żoną, szczególnie po długim okresie niepokoju o jej życie oraz życie dziecka w jej łonie. Niepokój, pokonany dzięki wierze i łasce Bożej, przemienił się w ogromną wdzięczność. Przyczynił się do utrwalenia więzi z Jezusem Eucharystycznym i zachęcił do postępu duchowego.

Małe, a potem dorastające dzieci, skauci. Do ojca należała kontrola nad ich postępami w nauce i nad rozrywkami. Chodził z nimi na wycieczki. Do matki należało wychowanie religijne.

Wspólną troską obojga rodziców było wychowanie dzieci, mając na uwadze charakter każdego z nich. Była to wielka odpowiedzialność. Pracowite i nieraz męczące życie było zawsze piękne, bo stale obecny był w nim Bóg. Bóg pomagał i wspierał w zwykłych, codziennych sprawach, a także w nieuniknionych w ludzkim życiu walkach, przeciwnościach i cierpieniach.

Gdy pierwszy syn miał piętnaście lat, objawiło się jego niespodziewane, spontaniczne powołanie kapłańskie, a po nim powołanie młodszego brata i powołanie do życia klauzurowego siostry.

Msza św. beatyfikacyjna   Synowie Cezary i Filip, w czasie Mszy beatyfikacyjnej rodziców Marii i Alojzego.

Boże, jakiż to wielki honor! Domine, non sum dignus! (Panie, nie jestem godzien) Rodzice przyjęli to jednogłośnie, z pogodą ducha, pokonując z pomocą Bożą opór stawiany przez ludzkie przywiązanie.

Cała rodzina w atmosferze oczekiwania i czujności stara się chronić ten wielki dar od wszelakich zagrożeń. Cała rodzina czuje coraz większą potrzebę i obowiązek poznania Boga, aby Go więcej miłować, i pragnie Go miłować, aby coraz lepiej wielbić.

I wszyscy troje opuścili dom, została tylko najmniejsza córka, którą gotowi byli też ofiarować Bogu, jeśliby tego zażądał. Ile to rozstanie musiało kosztować ojca, tego nikt nie jest w stanie pojąć. Nie mówiło się o tym, tylko ukradkiem ocierano łzy. Wszystko z radością zostało złożone w ofierze.

Tak minęło pierwsze dwadzieścia lat naszego związku, który już wtedy wydawał się jedyny i niepowtarzalny. Nieobecność trojga starszych dzieci, z ich młodzieńczym rozgardiaszem oraz rozlicznymi potrzebami, doprowadziła do tak ścisłej jedności obojga rodziców, że niemal zlali się w jedno. Wszystko przeżywali razem, razem wypoczywali, chodzili na Mszę świętą i przyjmowali Komunię. Łączyła ich lektura duchowa i dyskusja nad przeczytanymi tekstami, łączyła ich wspólna pasja poznania w świetle Prawdy.

Bóg hojnie wynagrodził ich ofiarę i wypełnił pustkę, jaką zostawiły po sobie dzieci. Obdarzył ich ogromną wzajemną czułością, każde z nich natchnął wielką troską, chęcią pomagania sobie i pocieszania się nawzajem.

Zwykłe codzienne życie złożone z drobnych spraw, tysięcy myśli, spostrzeżeń, refleksji. Życie, które nieustannie się wzbogacało i rozwijało w głąb, wszerz i wzwyż. Życie złożone z tysięcy różnorakich zajęć, wspólnych dążeń i pragnień oraz niezliczonych małych radości, którymi się naprawdę rozkoszowaliśmy. Życie totalnej jedności, ut unum sint (aby byli jedno).


Dzień

Dzień zaczynał się dla obojga Mszą świętą i Komunią. Zamiłowanie Gino do liturgii wyrażało się tym, że czytał mi teksty z danego dnia, gdy się ubierałam, a do kościoła zabierał zawsze mszalik, chociaż części stałe znał doskonale na pamięć.

Po wyjściu z kościoła całował mnie na dzień dobry, tak jakby dzień dopiero teraz naprawdę się zaczynał. I tak w istocie było.

Potem kupowaliśmy gazetę i wracaliśmy do domu, zaczynając codzienne zajęcia; on swoją pracę, ja moje zajęcia w domu. Każde osobno, ale jedno było nieustannie w pamięci i przed oczyma drugiego.

Spotykaliśmy się potem w porze obiadowej. Z jaką radością czekałam na tę chwilę, kiedy rozlegał się zgrzyt klucza w drzwiach! Każdego dnia i za każdym razem cieszyłam się tak samo i z całego serca dziękowałam Panu Bogu! Przy stole gawędziliśmy spokojnie o wszystkim. Alojzy interesował się każdą sprawą i każdym wydarzeniem w rodzinie (...).

Po krótkim odpoczynku wracał do pracy, przeważnie w domu. Aż do wieczora. Przed kolacją wychodził na półgodzinny spacer. Szedł w stronę dworca albo aż do Magnanapoli. Był to jego moment odprężenia. Gdy mu towarzyszyłam, rozmawialiśmy trochę o wszystkim; dzieliliśmy się wrażeniami na temat wydarzeń minionego dnia, ludzi tworzących politykę, uwagami na temat spotkań i rozmów w pracy. Jego uwagi były zawsze bardzo celne, a zarazem dobroduszne. Rozmawialiśmy o naszych problemach rodzinnych. Potem kolacja, głośne czytanie gazety i dyskusja nad poruszanymi tam tematami, lektura fragmentu książki, wspólnie odmawiany różaniec i do łóżka.

Życie pogodne, interesujące i spokojne, pozbawione konfliktów i napięć. Nigdy nie było to życie próżniacze czy puste, smutne czy pesymistyczne. Życie dobrze przeżyte w pełnym tego słowa znaczeniu. Życie intensywnie przeżyte, opromienione radością z tego, co nowego przynosiła każda minuta. Zawsze świeżą radością z bycia razem.


Praca

Gino całe życie kochał pracę, chociaż pod koniec bardzo go męczyła, aż w końcu przygniotła. Pojmował pracę jako obowiązek i powołanie, jako wyraz godności człowieka. Nie pracował dla chęci zysku, lecz dla zapewnienia dobrobytu swoim bliskim. Z właściwą mu skromnością przyznawał, że został obdarzony talentami, i uważał za swój obowiązek wykorzystywać je w pracy. W jego hierarchii wartości praca zajmowała drugie miejsce, tuż po życiu duchowym.


Dom

Jego dom, nasz dom, w którym każdy przedmiot został pomyślany i przyniesiony po to, aby sprawić mu radość, aby ułatwić mu życie. Teraz każda rzecz, każdy drobiazg przypomina mi jego obecność, jego pracę, jego ducha, jego życie. W tym domu rozległo się pierwsze kwilenie naszych dzieci, tutaj każda myśl, każdy ból, każde zmartwienie, każda radość były przeżyte z nim i dla niego. Tutaj każdy pokój tętnił "naszym życiem", naszym intymnym rodzinnym życiem, czułością i wzajemną miłością.

W tym domu mieszkały wspólnie cztery pokolenia, byli z nami ci, którzy poprzedzili nas w drodze do nieba. W każdym miejscu tego domu nadal żyje jego duch i pamięć jego cnót, słychać echo jego słów. Ten dom to niemy świadek naszej wielkiej miłości, wielkiego szacunku, trosk i radości przeżytych w wierze. Było to płonące ognisko, przy którym wszyscy się grzaliśmy i do którego nigdy nikomu nie broniliśmy dostępu. Ognisko jaśniejące światłem i płonące miłością.
(...)


  Osnowa i wątek

Wszystkie te walki, wszystkie klęski i zwycięstwa, radości i smutki sprawiały, że coraz jaśniejsze światło miłości oświetlało nasze wspólne życie. Wszystko przeżywane razem, w nieustannej wymianie czynów i uczuć, wspólnych dążeń i celów, ze wzajemnym szacunkiem i z ogromną miłością. Każda rozmowa, wymiana myśli, każda chwila bycia blisko siebie napełniały radością i zawsze miały posmak nowości.

Szczerze wyznaję przed Bogiem, że w ciągu prawie pół wieku wspólnego życia nie było ani jednej chwili znudzenia, przesytu, znużenia.

Wspomnienie tych błogich i czystych radości, które minęły, powiększa bolesne uczucie pustki, dotkliwego braku radości, marzeń i pragnień. Braku tego wszystkiego, co składało się na moje ziemskie życie.

Widzę teraz, że wątek nie ma powodu istnieć bez osnowy, że każda nitka wątku istnieje po to, by służyć osnowie. Nie ma zatem żadnego powodu, nie ma żadnej potrzeby wykonywania tych drobnych gestów miłości w celu upiększania domu. Bo skoro wszystko było dla niego, to po co to czynić, gdy jego już nie ma? Widzę teraz, że on był podstawą wszystkiego i na nim się wszystko opierało. On był inspiracją wszelkiego dobra, wszelkiego działania, każdego pragnienia. Ziemskie życie, całe moje życie było przeniknięte wzbudzonym przez samego Boga pragnieniem uszczęśliwienia ukochanego. Pragnęłam upiększyć kobiecym wątkiem delikatności i miłości tę męską osnowę, w której nie widać cienkich nitek, ale która jest mocna i będąc jednolitą całością oddaje się drugiemu. A poza tym ileż wyrazów wdzięczności, które zdobywąją serce kobiety, coraz większej wdzięczności, która sprawia, że każda nitka wątku staje się coraz bardziej widoczna na tle osnowy. Nitka za nitką tworzy wątek, wątek jest dla osnowy, a osnowa dla wątku, jako że jedno bez drugiego nie utworzy jednolitego materiału. Wątek potrzebuje osnowy i tak samo w małżeństwie jedno potrzebuje drugiego, jedno daje drugiemu siłę i wsparcie. Każda nitka jest wpleciona w osnowę i razem tworzą ten cudowny materiał, jakim jest nierozdzielna wspólnota obojga.

Tak właśnie jest w małżeństwie. Nitka za nitką zostaje wpleciona w osnowę, wątek i osnowa są złączone w Bogu tak ściśle, że jedno bez drugiego nie ma racji bytu nigdy nawet w wieczności.


Blok skalny 

Po wielu latach, nawet w starości, przekonywaliśmy się nawzajem, że będziemy tak żyć jeszcze bardzo długo. Byliśmy przekonani, że jedność nie może pęknąć, bo inaczej rozpadnie się cały nasz świat. My sami rozpadniemy się jak skalny głaz, który nie może samodzielnie ustać, gdy wykruszy się z niego kawałek, gdy się go podzieli.

Byliśmy jedną wielką bryłą skalną, jednolitą, bo utworzoną z jednego materiału. Nigdy tak wyraźnie nie ujrzałam chrześcijańskiego małżeństwa w postaci jednolitego głazu, jak wówczas, gdy wynoszono z domu martwe ciało Alojzego. Pochyliłam się, zdruzgotana stratą. Wtedy uświadomiłam sobie, że straciłam moją głowę, mojego króla.

Straciłam odłamek skalnej bryły, którą razem tworzyliśmy. Ten jednolity głaz był chciany przez Boga i uświęcony przez sakrament małżeństwa, stworzony i uformowany przez wzajemne zrozumienie i miłość. To miłość sprawiła, że stał się niepodzielny, niemożliwy do rozbicia. Promieniał światłem i ciepłem dzięki postępom dwóch dusz w miłości i łasce.

Jak dalej żyć, po doświadczeniu takiej jedności, coraz bardziej docenianej i sprawiającej coraz większą rozkosz przez prawie pół wieku? Jak wytrzymać rozsypywanie się skały, rozrywanie się materiału pozbawionego osnowy? (...)


Wspomnienia

Mój kochany, wspominam wszystkie szczęśliwe chwile, którymi się rozkoszowałeś do końca życia. Żadna z tych chwil nie przeszła niezauważona przez ciebie. Za każdą z nich składałeś dziękczynienie Panu Bogu. Pamiętam zmartwienie w chwilach choroby czy innego niebezpieczeństwa, radość z mego uratowanego życia, które było wszystkim dla ciebie. Pamiętam twoją gotowość przyjęcia Bożych zamiarów z fiat wypowiedzianym przez wolę zawsze uległą woli Bożej, nawet jeśli wymagało to heroicznych wyrzeczeń. Potrafiłeś znieść krzywdy i przykrości, które, raniąc ciebie, uderzały także we mnie. Coraz bardziej cię podziwiałam za to, że z wielką godnością i szlachetnością wznosiłeś się ponad nędze i ambicje ludzkie. Zwyciężałeś dzięki miłości bliźniego. Okazałeś pogodną pobłażliwość i dobroć człowieka sprawiedliwego, którym kieruje miłość Boga i człowieka.

Wspominam twoje milczące cierpienie spowodowane oderwaniem od trzydziestoletnich przyzwyczajeń, rozczarowanie i zawód sprawiane przez przyjaciół, podjęcie nowej pracy, która nie godziła się z twoją skromnością. Wysiłek przystosowania się do nowej sytuacji, podczas gdy pojawiały się pierwsze oznaki choroby serca, która nas przerażała. Powolna, ale wyraźna poprawa zdawała się utrwalać. Nie byliśmy zupełnie spokojni, ale wyglądałeś dobrze, byłeś wesoły, spokojny i zadowolony, chociaż zmęczony coraz większą ilością obowiązków, jakie nakładali na ciebie ufający ci przełożeni. Otaczali cię serdeczni i bezinteresowni przyjaciele. (...)

Niemniej jednak ciągle się martwiłam twoją chorobą, która mogła zaatakować w każdej chwili. Drżałam ze strachu na myśl o tym. Podchodziłam na palcach do oszklonych drzwi twojego pokoju, żeby zobaczyć, jak pracujesz. Gdy wróciwszy do domu, nie widziałam światła w gabinecie, bałam się, że przyszło najgorsze. Tak było każdego dnia, każdej godziny, każdej sekundy!

Gdy w nocy nie słyszałam oddechu, z lękiem dotykałam twojej ręki, sprawdzając, czy nie jest zimna. Mój Boże, jakże dokładnie przeczułam ten straszny chłód, który pewnego dnia rzeczywiście poczułam. Jakże dokładnie, z jakim niepokojem i lękiem przeczuwałam ten moment, który nadszedł. A kiedy potem nadszedł, czyż byłam przygotowana do rozłąki? Nie. Te przeczucia tylko przedłużyły to, czego doświadczyłam. Przeczucie kielicha nie osłodziło jego goryczy. Nie złagodziło bólu, którego nie da się uśmierzyć, żalu, którego nie da się utulić. Powiększają je tylko samotne wspomnienia, każda myśl, rzecz lub miejsce zadają nowe rany.

Wspomnienia niektórych dat. Ani razu w ciągu tylu lat nie zapomnieliśmy o rocznicy zaręczyn. Zawsze była to okazja do wyrażenia wdzięczności Bogu i sobie nawzajem. Tak samo było z innymi rocznicami. Teraz każda data, każda rocznica, każde "święto", jest w moim kalendarzu zaznaczona na czarno, jak inne zwykłe dni.

Cierpienia i radości nieustannie zacieśniały jedność i potęgowały wzajemną miłość, co doprowadziło do całkowitego zlania się intelektów, serc i duchów.


Poemat miłosny

Piękno śpiewu ptaków, zachodu słońca, górskiego szczytu, morskiego brzegu, obrazu, koncertu, gestu odwagi czy dobroci wszystko to przeżywane wspólnie, jednym drgnieniem serca, jednym odruchem radości. Wszystko to znaczy żyć w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Wyrzeczenia, znoszenie cierpienia, trudnej próby, które przyjmuje się z miłością. Przyjęcie doznanej krzywdy, rozczarowania, ból serca z powodu duchowej udręki, wszystko to znoszone razem jako ofiara, całopalna żertwa i przyspieszenie postępu duchowego. Wszystko to jest światłem życia.

Wspólna radość z pracy, z apostolstwa i poświęceń. Wspólna radość z intelektualnego rozwoju dzięki odkrywaniu nowych prawd w świetle mądrości. Dzielenie się radością z poznawania Boga i ze wspólnej modlitwy, która jest wznoszeniem się duszy ku Bogu i rozmową z Nim. Tym właśnie jest całkowite zlanie się dusz.

Miłość to pragnienie przyniesienia ulgi, pocieszenia, sprawienia przyjemności ukochanemu i nieustanna troska o zaspokojenie jego naj skrytszych i niewyrażalnych pragnień. Gdy to wszystko nie przytłumi życia wewnętrznego, nadprzyrodzoności uczucia ani intensywności oddania się Bogu, ale stanie się niemal modlitwą w uwielbieniu ukochanego, który jest mężem, ojcem, przyjacielem i synem wszystko to będzie wyrażać prawdziwą miłość.

Udręczona troska o jego bezcenne życie, coraz większy podziw dla niego, coraz większy lęk o jego ziemski koniec, niespokojne czekanie na spóźniającego się, które w momencie powrotu przemienia się w radość i szczęście. To wszystko jest szczęściem miłości. (...)

Mówiłam mu w ostatnich latach, że powinien mniej palić. Błagałam go, żeby się zdecydował na to umartwienie, mówiąc: "wiesz przecież, że jesteś po trosze moim synem". Uśmiechał się w milczeniu, jakby na znak zgody. (…)

Poczucie nieużyteczności podcina skrzydła woli działania, przytrzymuje przy ziemi, sprawiając, że tak trudno się wznieść ku górze, wzlecieć ku Boskiej Nadziei! Brakuje tej jedności, która rodzi się z miłości dwóch osób i trwa dzięki umocnieniu w wierze i nadziei. Bez tej jedności życie staje się udręką.

Po ludzku rzecz biorąc, nic już dla mnie nie ma wartości, nic nie jest ciekawe ani interesujące. Skoro nie ma już jego, nie czuję się przywiązana do żadnej rzeczy. Jak mówi autor Naśladowania, wszystkie radości przemieniły się w gorycz.

Brakuje mi jego siły i mocy, które były wsparciem w każdej wątpliwości i zmartwieniu, światłem w ciemnościach wahań. Zawsze pomagał mi iść pewnym krokiem ku prawdzie, dobru, ku temu, co słuszne. (…) żyć tak razem, nieustannie wspierając się nawzajem, znaczyło żyć w poczuciu bezpieczeństwa. (...)
 

 
I potem

Intensywność cierpienia zależy od intensywności miłości. Jak bardzo intensywna jest miłość, tak samo intensywne jest cierpienie. Czy jednak pewność co do jego szczęścia posiadania Boga nie powinna złagodzić bólu rozłąki?

Czyż moja wiara, nasza wiara, przezwyciężając żal, nie powinna się bardziej oprzeć na pocieszeniu płynącym ze światła, które go oświeca, z radości bez granic, która wiecznie go będzie napełniać nieskończonym szczęściem?

Może mój dotkliwy ból jest objawem jakiejś choroby, słabości mojej wiary?

Wybacz mi Panie, że czasem zapominam o łaskach, jakimi mnie obdarzyłeś, dając mi piękne i radosne życie, które było schodami prowadzącymi do Ciebie. (...)

Wybacz mi, Panie, wybacz mi łzy płynące z rozżalonego serca. Vita mutatur, non tollitur (Życie zmienia się, ale się nie kończy). Wierzę, że Gino żyje, że raduje się doskonałym, nieśmiertelnym życiem. (...)

Powiedziano mi tuż po jego śmierci: "Będziesz nadal czuła jego bliskość, tak jak przedtem, a nawet jeszcze bardziej będzie twoją podporą i przewodnikiem". W pierwszych dniach nie czułam nic poza unicestwieniem przez ból, nawet nie mogłam płakać.

Potem stopniowo, coraz wyraźniej zaczęłam odczuwać jego obecność przy sobie, czułam, że mi stale towarzyszy przede wszystkim w modlitwie, w czasie Komunii świętej, przed ołtarzem. Objawia mi się w Bogu, w tym Bogu, do spotkania z którym czuł się gotowy, przeczuwając może rychłą śmierć.

Kiedyś odłamki skalne znowu połączą się w jeden głaz, kiedyś spotkamy się w wieczności. Złączymy się na zawsze.

Teraz więc staram się, tak jak wtedy, gdy byłam razem z nim, zanurzać duszę w boskim, cudownym oceanie Pisma Świętego i Liturgii, wracam do tych świętych ksiąg, które tyle razy kontemplowaliśmy razem, czytam i wydaje mi się, że słyszę jego jasny, spokojny głos, słyszę w sercu każde jego słowo. (...)

Widzę go wysoko, w niebiosach, jak żywą skałę. I wydaje mi się, że obok niego jest wolne miejsce, które na kogoś czeka. To jest miejsce, do którego muszę dojść, muszę je zdobyć także gorzkimi łzami, które zalewają serce, ale pozostają w sercu. I nie znajduję ulgi w płaczu. Płaczę i pragnę, aby skalny blok utworzył się na nowo w miłości, łasce i radości. Na wieczność. Wszystko i na zawsze.

Z tego płynie pociecha, wytryska iskra radości, tej radości, którą razem z nim tyle razy przeczuwałam, medytując słowa Psalmu: Laetatus sum in his quae dicta sunt mihi: in domum Domini ibimus; stantes erant pedes nostri in atriis tuis Jerusalem (Uradowałem się gdy mi powiedziano, pójdziemy do domu Pana, już stoją nasze stopy w Twoich murach Jerozolimo.)

Tak, właśnie tak się stanie. Urzeczywistni się to, w co zawsze wierzyliśmy, na co mieliśmy nadzieję i co razem miłowaliśmy. Dopiero wtedy, w ręku boskiego Tkacza, zostanie naprawiony porwany materiał. Ostatecznie i na wieki wątek splecie się z osnową. (…)

Dzieląc się z przyjaciółmi tymi wspomnieniami, pragnęłam razem z nimi przypomnieć sobie postać mojego męża. Niektórzy, widząc intensywność jego chrześcijańskiego życia, zdziwią się, że tego nie dostrzegli za osłoną wesołej, serdecznej ogłady i poprawności, jakie okazywał w towarzystwie.

Niektórzy powiedzą, że przeczuwali to, widząc jego wierność religijnym zasadom i gorliwość praktyk, którymi się nie chlubił ani nie wystawiał na pokaz, ale też ich nie ukrywał. Nikt jednak nie przeczuwał, że jego życie wiary było tak intensywne i głębokie.

Inni znowu powiedzą, że było w nim dużo przesady.

Każdemu odpowiada on sam jasnym świadectwem zawsze koherentnego życia, swoją pracą, swoją postawą jako obywatel oraz ojciec rodziny. (...)

Wszystkim nam zostawia przykład.

Codziennie odmawiał tę oto modlitwę z mszalika: "Przyjmij, o Panie, całą moją wolność. Weź moją pamięć, intelekt i całą moją wolę. Dałeś mi wszystko, co mam i posiadam. Teraz wszystko Ci oddaję, abyś wszystkim zarządzał według Twojej woli. Daj mi Twoją miłość oraz Twoją łaskę, a będę dość bogaty. O nic innego nie proszę”.

Z takim wielkim bogactwem stanął przed obliczem Pana.
 
La Monatnina, sierpień 1952 roku.

/tłum. Ludmiła Grygiel/

Z homilii Jana Pawła II:
„Trudno byłoby znaleźć szczęśłiwszą i bardziej wymowną okazję, niż dzisiejsza beatyfikacja, by uczcić dwudziestolecie adhortacji apostolskiej Familiaris consortio. Dokument ten, który i dzisiaj jest bardzo aktualny, przedstawia znaczenie małżeństwa i zadania rodziny, a zwłaszcza wzywa do szczególnego zaangażowania na drodze do świętości. (…) Bogactwo wiary i miłości małżonków Alojzego i Marii Beltrame Quatrocchi jest żywym przykładem tego, co Sobór Watykański II mówi o powołaniu wszystkich wiernych do świętości, precyzując, że małżonkowie osiągają ten cel „propriam viam sequentes” – „idąc własną drogą” (Por. Lumen gentium, 41).

Wypełnieniem wskazania Soboru jest dzisiejsza pierwsza w historii beatyfikacja pary małżonków, którzy dochowali wierności Ewangelii…”

Jan Paweł II, Homilia na placu św. Piotra
, 21 października 2001 r.
 

Fragmenty „Radiografii małżeństwa” Marii Beltrame, zostały wzięte z książki Ludmiły Grygiel, „Świętość dwojga – pierwsza błogosławiona para małżeńska", wyd. Więź, Warszawa 2002.




  Klasycy     Pytania o rodzinę      Strona główna